Dzieci rodzą się z określoną liczbą neuronów formujących się w trakcie ciąży. Tym, co ulega ogromnej zmianie jest intensywny rozrost połączeń między nimi, uzależniony od tego, czego doświadcza dziecko. Zbyt mała ilość bodźców jest dla dziecka niekorzystna – to nie ulega wątpliwości.
Jednak współcześnie pojawia się też inny problem –
przebodźcowanie. Nadmierna ekspozycja na bodźce hamująco wpływa na rozwój
dziecka.
Dziecko, by prawidłowo się rozwijać, potrzebuje środowiska,
w którym będzie mogło poznawać otoczenie wszystkimi zmysłami, czyli dotykiem,
smakiem, wzrokiem, słuchem i węchem.
A co dzieje się obecnie?
Dzieci spędzają coraz więcej czasu wpatrując się w
spłaszczony obraz telewizora, telefonu, iPada, przez co nie uczą się widzenia w
trójwymiarze.
Ludzkie oko nie jest
do tego przystosowane, podobnie jak nie jest przystosowane do ciągłego
patrzenia w jednym kierunku – co znacznie ogranicza ruch gałek ocznych – czego
skutkiem są późniejsze problemy ze sprawnym czytaniem. Można dodać jeszcze
skrzywienia kręgosłupa i otyłość, które również wiążą się z przyjmowaniem na
długi czas nieruchomej postawy i ograniczeniem ruchu.
A to wszystko dzieje się jeszcze zanim dziecko trafi do
żłobka, przedszkola, czy szkoły!
Może zatem oddanie dziecka do jednej z tych placówek nie
jest takim najgorszym pomysłem? Przynajmniej nie będzie spędzać kilku godzin
dziennie jak posąg czy zombie bezmyślnie wpatrujące się w jeden punkt?
Być może placówki prowadzone w odpowiedni sposób mogą być
dobrą alternatywą dla rodziców, których przerasta wychowywanie dzieci i marzą o tym, by zrzucić ciężar odpowiedzialności
na kogoś innego. Takich placówek jednak jest niewiele (dobrze, że w ogóle są).
Co dzieje się powszechnie?
Rodzimy się z naturalną chęcią do poznawania świata, ciekawi
nas funkcjonowanie wszystkiego dookoła, małe dzieci zadają swoim znużonym
rodzicom sto pytań na godzinę „a dlaczego”, „a po co”.
Mało kto jest na tyle
cierpliwy i kreatywny, by starać się odpowiedzieć na te wszystkie pytania. W
swojej praktyce spotkałam się często z reakcjami typu: „bo takie jest życie”, „bo
tak po prostu jest”.
Rzeczywiście to najlepsze zaspokojenie dziecięcej ciekawości
– dzieci mają przyjąć, ze tak jest i już.
Takie powierzchowne traktowanie momentów, w których dzieci
nie robiąc nam na złość, pragną po prostu pogłębiać swoją wiedzę, prowadzi do
sukcesywnego zabijania w nich pierwotnej ciekawości. Nauczone doświadczeniem
same z czasem przestają wnikliwiej analizować rzeczywistość.
Tak zabijamy ich kreatywność, co poprawia po nas system
edukacji, który zdaje się traktować kreatywność jak wrzód na tyłku, coś, co w
zasadzie przeszkadza wykształcić jednakowo myślące jednostki (a przecież tylko
takie nie będą w przyszłości się buntować, czy poddawać w wątpliwość realiów, w
których żyją, po prostu jest z nimi mniej problemów).
Jak zaznacza Ken Robinson – którego wykład zamieszczam pod
wpisem i którego wykład gorąco polecam(!) – wiele błyskotliwych, utalentowanych
w jakiejś dziedzinie osób przestaje rozwijać swój talent, bowiem nie jest on
doceniany w szkole.
W szkole nie są ważne zajęcia z muzyki, czy rytmiki. Ogranicza
się zajęcia plastyczne na rzecz innych przedmiotów. A wszystkie te
muzyczno-plastyczno-ruchowe lekcje są traktowane po macoszemu – coś trzeba na
nie zrobić, ale w zasadzie nieistotne co to będzie.
Dlatego dzieci utalentowane w takich obszarach nie są tak
samo gloryfikowane jak te sprawnie operujące działaniami matematycznymi. Tworzy
się jakaś dziwna hierarchia tego, które umiejętności są lepsze, a które gorsze.
Słyszałam ostatnio o świetnym pomyśle wprowadzenia kartkówek
z wychowania fizycznego. Nie, nie ruchowych kartkówek, ale pisemnych, np. opisz
jak prawidłowo wykonać przewrót w przód. To nic, że nie będziesz mógł go
wykonać, bo ruszasz się tak mało, że lepiej byś nie próbował, bo możesz sobie
coś uszkodzić, ważne, że teoretycznie wiesz jak powinien ów przewrót wyglądać.
Edukuje się nas w przekonaniu, że popełnianie błędów jest
złe. Dzieci stresują się, że jeśli popełnią błąd zostaną ukarane, bo do tego
sprowadza się cały system oceniania w szkolnictwie. Oceniam Twoją pracę,
wykonanie zadania, jeśli wykonałeś je źle, dostajesz niską ocenę, nauczyciel
jest niezadowolony, rodzic jest tym bardziej niezadowolony.
Dzieci bardzo często utożsamiają się z otrzymaną oceną. Jest
ona dla nich oceną ich samych, nie czegoś, co wykonały. Poza tym ocenianie
zmniejsza motywację dzieci.
A przecież zanim poszły do szkoły – dzieci naturalnie nie
obawiały się popełniania błędów, to jest bowiem ich sposób na poznawanie
świata. Bez nałożonych w późniejszym etapie filtrów.
Spróbuję, jeśli nie wyjdzie, spróbuję inaczej.
Proste
myślenie prawda?
Nie myślą: spróbuję, albo nie, bo jak zrobię coś źle to
wyjdę na głupka, będą się ze mnie śmiać, ktoś się na mnie zdenerwuje.
To my, dorośli, odpowiednimi tekstami „weź się opanuj, bo to
brzydko, co ty robisz? chcesz, żeby inne dzieci się z ciebie śmiały?” lub po
prostu wyśmiewaniem się z dziecka, gdy popełni jakiś błąd, prowadzimy do
rozwoju tych wszystkich blokad, które z wiekiem tylko się zacieśniają i
przełamać je w dorosłym życiu jest nieporównywalnie trudniej, o czym
przekonałam się na własnej skórze.
To bardzo delikatna materia. Pamiętam jak mając sześć lat
poszłam do szkoły językowej, by poznawać język angielski. Idea świetna, zajęcia
z native speakerem, żyć nie umierać.
Jednak zajęcia te spowodowały, że przez kolejnych naście lat
zablokowałam się jeżeli chodzi o mówienie w języku angielskim.
Dlaczego?
Bowiem
byłam najmłodszym uczestnikiem i najmniej potrafiłam, dlatego mówiąc coś po
angielsku spotykałam się z niezrozumieniem przez native speakera. A to
wywoływało salwy śmiechu reszty dzieci, starszych ode mnie, które ani myślały
mi pomóc, wolały się ze mnie ponabijać.
Dlatego nie tylko sami musimy się pilnować, by nie
zablokować w dzieciach chęci rozwoju, ale też nie możemy lekceważyć gdy dziecko
przychodzi do nas i mówi, że ktoś się z niego śmiał. Zauważyłam, że dorośli
mówią: Nie przejmuj się, nie ma czym. Wtedy dziecko myśli sobie – skoro moja
mama, mój tata, mówią, że nie ma czym się przejmować, a ja się przejmuję, to
znaczy, że coś ze mną jest nie tak – i w dziecku rozwija się niezrozumiałe
poczucie winy, które połączone z upokorzeniem jakiego doświadczyło, prowadzi do
zamknięcia.
Ważnym aspektem w uczeniu się są doświadczane emocje. Tych
bardzo brakuje na zajęciach w szkole, gdzie przysypiające dzieci kiwają głowami
nad podręcznikami ucząc się kolejnych dat z historii i słuchają monotonnego
głosu nauczyciela, przy którym syntezator mowy IVONA brzmi całkiem atrakcyjnie.
A więc zdobyta wiedza jest w nas zupełnie niezakorzeniona.
Ulatuje, bo nie utrwalamy jej już wcale po zaliczonym sprawdzianie. A przez
brak emocji nie ma też innego sposobu jej konsolidacji.
Ponadto w szkole oprócz braku zaangażowania emocjonalnego
występuje podział. Uczymy się matematyki, a jak uczymy się polskiego to
matematyka już nas nie obchodzi, potem przerzucamy się na biologię, a wtedy
językowe umiejętności tracą swoją ważność.
A jak wygląda życie?
Życie jest wielopłaszczyznowe. Każda czynność jakiej się
oddajemy (no może poza oglądaniem spłaszczonego ekranu) angażuje nas
całkowicie. Zastanówmy się o ile ciekawsze byłyby dla dzieci zajęcia, które
wymagałyby od nich aktywnego zaangażowania.
Na przykład idziemy jesienią na spacer, zbieramy kasztany,
przy okazji uczymy się o drzewach, o ich liściach, których różnych kształtów
możemy dotknąć, pomacać, wracamy i robimy z nich ludziki, które z kolei
wykorzystujemy później do mini spektaklu, który sami reżyserujemy i wymyślamy
jego fabułę wykonując to zadanie w parach czy większych grupach, gdzie musimy
się podzielić kto będzie kim.
Jedno wyjście po kasztany, a nie dość, że się dotleniamy, poznajemy
przyrodę wszystkimi zmysłami, uczymy się o tym, co nas otacza, rozwijamy
umiejętności manualne i wreszcie te językowe oraz pracy w zespole, nie
wspominając już o kreatywności.
Ale to przecież za dużo zachodu, lepiej zadać dzieciom do
zrobienia zielnik, który mają zrobić same, na ocenę, dodatkowo wyznacza się im
termin oddania zielnika. Dzieci nie mają czasu, by go robić, bo mają tyle
zadawane w szkole, że nie mogą sobie pozwolić na krótki spacer i realizację
tego zadania, więc albo proszą rodziców o pomoc i później dwa dni przed
oddaniem zbierają w dzikim szale owe liście susząc je na kaloryferach, albo
robi to dla nich ciocia (jak było w moim przypadku).
A umiecie wymienić składniki klimatotwórcze?
To jedno z zagadnień trzecioklasistki, które miało pojawić
się na sprawdzianie. Uczyła się sama, miałam ją tylko przepytać. Pytam, ona cała
dymi, ale nie potrafi sobie ich przypomnieć. Błądzi wzrokiem po ścianach i
mówi, że no nie wie.
To ja ją proszę by wyobraziła sobie, że rano jak zawsze
ubiera się, wychodzi z domu i zmierza do szkoły(była akurat zima). Co czuje
najpierw, kiedy wyjdzie? Że jest zimno. Aha, więc mamy pierwszy składnik temperaturę
powietrza. I co dalej? Idzie do samochodu. Patrzy na niebo. Dużo chmur, nie
widać słońca – dwa kolejne składniki: nasłonecznienie i zachmurzenie. A na
samochodzie dużo śniegu, trzeba odśnieżać – opad atmosferyczny. I tak krok po
kroku dzięki samemu wyobrażeniu realnej sytuacji udało nam się przebrnąć przez
te wszystkie nieszczęsne składniki klimatyczne.
A to jedynie kropla w morzu.
Polecam Wam również artykuł o zabójcach motywacji u dzieci.
Jest to o tyle istotne zagadnienie, że często błędnie interpretujemy nasze
zachowania, które w rzeczywistości bardzo demotywują dzieci, jako motywujące.
Wymieńmy więc paru zabójców.
Tak jak wspominałam wcześniej o karach – kary i nagrody są
jednymi z nich. W przypadku kar na miejsce naturalnej motywacji występującej u
dzieci pojawia się motywacja „zrobię coś by uniknąć przykrej konsekwencji”.
A dlaczego nagrody nie są motywacją? Bo dzieci przestają skupiać
się na samej satysfakcji z odkrywania czegoś, wykonywania zadania, a zastępuje
to działanie tylko po to, by otrzymać obiecaną nagrodę.
Ja w pewnym momencie swojej edukacji skupiłam się wyłącznie
na otrzymywaniu wysokich ocen, to była dla mnie największa nagroda, bo
wiedziałam, że wzbudzę tym podziw i zadowolenie chociażby rodziców. Szkoda, że
przez to przestałam czerpać przyjemność z samego zgłębiania wątków, a zdobyta wiedza
znikała z mojej głowy tak prędko jak pamięć o uzyskanej ocenie.
Dzieci muszą rozumieć sens wykonywanego zadania i jego cel.
Nikt nie lubi robić czegoś bez poczucia, że jego działanie prowadzi do czegoś
konstruktywnego. Warto zadbać, by dziecko było dobrze poinformowane.
Na koniec, by temat rzekę na ten moment zamknąć:
Tekst o potrzebie zredefiniowania pojęcia „mądry” i nauce
neuronów w linkach poniżej.
Entuzjaści teorii spiskowych znajdą dla siebie również coś w
linkach pod wpisem.
A już zupełnie kończąc miły akcent jakim są miejsca, a nawet
państwa, w których bardziej świadomie podchodzi się do procesu uczenia,
wspierając rozwój kreatywności i dbając o indywidualne potrzeby uczniów. Skoro
komuś się udało, to nam też może!
Trzeba tylko zapytać siebie o źródło swojej motywacji.
Odpowiedź może być dla nas zaskakująca. ;)
A jak komuś mało to niech pisze na adres nomatkablog@gmail.com.
Czekam z uśmiechem.
Podpisano: Nomatka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz