piątek, grudnia 18

O tym dlaczego John Lennon nie zrozumiał pytania, czyli co w edukacji leży i kwiczy







Dzieci rodzą się z określoną liczbą neuronów formujących się w trakcie ciąży. Tym, co ulega ogromnej zmianie jest intensywny rozrost połączeń między nimi, uzależniony od tego, czego doświadcza dziecko. Zbyt mała ilość bodźców jest dla dziecka niekorzystna – to nie ulega wątpliwości. 

Jednak współcześnie pojawia się też inny problem – przebodźcowanie. Nadmierna ekspozycja na bodźce hamująco wpływa na rozwój dziecka.

Dziecko, by prawidłowo się rozwijać, potrzebuje środowiska, w którym będzie mogło poznawać otoczenie wszystkimi zmysłami, czyli dotykiem, smakiem, wzrokiem, słuchem i węchem. 

A co dzieje się obecnie?

Dzieci spędzają coraz więcej czasu wpatrując się w spłaszczony obraz telewizora, telefonu, iPada, przez co nie uczą się widzenia w trójwymiarze.

Ludzkie oko nie jest do tego przystosowane, podobnie jak nie jest przystosowane do ciągłego patrzenia w jednym kierunku – co znacznie ogranicza ruch gałek ocznych – czego skutkiem są późniejsze problemy ze sprawnym czytaniem. Można dodać jeszcze skrzywienia kręgosłupa i otyłość, które również wiążą się z przyjmowaniem na długi czas nieruchomej postawy i ograniczeniem ruchu. 

A to wszystko dzieje się jeszcze zanim dziecko trafi do żłobka, przedszkola, czy szkoły!

Może zatem oddanie dziecka do jednej z tych placówek nie jest takim najgorszym pomysłem? Przynajmniej nie będzie spędzać kilku godzin dziennie jak posąg czy zombie bezmyślnie wpatrujące się w jeden punkt?

Być może placówki prowadzone w odpowiedni sposób mogą być dobrą alternatywą dla rodziców, których przerasta wychowywanie dzieci  i marzą o tym, by zrzucić ciężar odpowiedzialności na kogoś innego. Takich placówek jednak jest niewiele (dobrze, że w ogóle są). 

Co dzieje się powszechnie?

Rodzimy się z naturalną chęcią do poznawania świata, ciekawi nas funkcjonowanie wszystkiego dookoła, małe dzieci zadają swoim znużonym rodzicom sto pytań na godzinę „a dlaczego”, „a po co”. 

Mało kto jest na tyle cierpliwy i kreatywny, by starać się odpowiedzieć na te wszystkie pytania. W swojej praktyce spotkałam się często z reakcjami typu: „bo takie jest życie”, „bo tak po prostu jest”. 

Rzeczywiście to najlepsze zaspokojenie dziecięcej ciekawości – dzieci mają przyjąć, ze tak jest i już. 

Takie powierzchowne traktowanie momentów, w których dzieci nie robiąc nam na złość, pragną po prostu pogłębiać swoją wiedzę, prowadzi do sukcesywnego zabijania w nich pierwotnej ciekawości. Nauczone doświadczeniem same z czasem przestają wnikliwiej analizować rzeczywistość. 

Tak zabijamy ich kreatywność, co poprawia po nas system edukacji, który zdaje się traktować kreatywność jak wrzód na tyłku, coś, co w zasadzie przeszkadza wykształcić jednakowo myślące jednostki (a przecież tylko takie nie będą w przyszłości się buntować, czy poddawać w wątpliwość realiów, w których żyją, po prostu jest z nimi mniej problemów).

Jak zaznacza Ken Robinson – którego wykład zamieszczam pod wpisem i którego wykład gorąco polecam(!) – wiele błyskotliwych, utalentowanych w jakiejś dziedzinie osób przestaje rozwijać swój talent, bowiem nie jest on doceniany w szkole. 

W szkole nie są ważne zajęcia z muzyki, czy rytmiki. Ogranicza się zajęcia plastyczne na rzecz innych przedmiotów. A wszystkie te muzyczno-plastyczno-ruchowe lekcje są traktowane po macoszemu – coś trzeba na nie zrobić, ale w zasadzie nieistotne co to będzie.

Dlatego dzieci utalentowane w takich obszarach nie są tak samo gloryfikowane jak te sprawnie operujące działaniami matematycznymi. Tworzy się jakaś dziwna hierarchia tego, które umiejętności są lepsze, a które gorsze.

Słyszałam ostatnio o świetnym pomyśle wprowadzenia kartkówek z wychowania fizycznego. Nie, nie ruchowych kartkówek, ale pisemnych, np. opisz jak prawidłowo wykonać przewrót w przód. To nic, że nie będziesz mógł go wykonać, bo ruszasz się tak mało, że lepiej byś nie próbował, bo możesz sobie coś uszkodzić, ważne, że teoretycznie wiesz jak powinien ów przewrót wyglądać. 

Edukuje się nas w przekonaniu, że popełnianie błędów jest złe. Dzieci stresują się, że jeśli popełnią błąd zostaną ukarane, bo do tego sprowadza się cały system oceniania w szkolnictwie. Oceniam Twoją pracę, wykonanie zadania, jeśli wykonałeś je źle, dostajesz niską ocenę, nauczyciel jest niezadowolony, rodzic jest tym bardziej niezadowolony.

Dzieci bardzo często utożsamiają się z otrzymaną oceną. Jest ona dla nich oceną ich samych, nie czegoś, co wykonały. Poza tym ocenianie zmniejsza motywację dzieci.

A przecież zanim poszły do szkoły – dzieci naturalnie nie obawiały się popełniania błędów, to jest bowiem ich sposób na poznawanie świata. Bez nałożonych w późniejszym etapie filtrów.
Spróbuję, jeśli nie wyjdzie, spróbuję inaczej. 

Proste myślenie prawda?

Nie myślą: spróbuję, albo nie, bo jak zrobię coś źle to wyjdę na głupka, będą się ze mnie śmiać, ktoś się na mnie zdenerwuje.
To my, dorośli, odpowiednimi tekstami „weź się opanuj, bo to brzydko, co ty robisz? chcesz, żeby inne dzieci się z ciebie śmiały?” lub po prostu wyśmiewaniem się z dziecka, gdy popełni jakiś błąd, prowadzimy do rozwoju tych wszystkich blokad, które z wiekiem tylko się zacieśniają i przełamać je w dorosłym życiu jest nieporównywalnie trudniej, o czym przekonałam się na własnej skórze.

To bardzo delikatna materia. Pamiętam jak mając sześć lat poszłam do szkoły językowej, by poznawać język angielski. Idea świetna, zajęcia z native speakerem, żyć nie umierać.
Jednak zajęcia te spowodowały, że przez kolejnych naście lat zablokowałam się jeżeli chodzi o mówienie w języku angielskim. 

Dlaczego? 

Bowiem byłam najmłodszym uczestnikiem i najmniej potrafiłam, dlatego mówiąc coś po angielsku spotykałam się z niezrozumieniem przez native speakera. A to wywoływało salwy śmiechu reszty dzieci, starszych ode mnie, które ani myślały mi pomóc, wolały się ze mnie ponabijać.

Dlatego nie tylko sami musimy się pilnować, by nie zablokować w dzieciach chęci rozwoju, ale też nie możemy lekceważyć gdy dziecko przychodzi do nas i mówi, że ktoś się z niego śmiał. Zauważyłam, że dorośli mówią: Nie przejmuj się, nie ma czym. Wtedy dziecko myśli sobie – skoro moja mama, mój tata, mówią, że nie ma czym się przejmować, a ja się przejmuję, to znaczy, że coś ze mną jest nie tak – i w dziecku rozwija się niezrozumiałe poczucie winy, które połączone z upokorzeniem jakiego doświadczyło, prowadzi do zamknięcia.

Ważnym aspektem w uczeniu się są doświadczane emocje. Tych bardzo brakuje na zajęciach w szkole, gdzie przysypiające dzieci kiwają głowami nad podręcznikami ucząc się kolejnych dat z historii i słuchają monotonnego głosu nauczyciela, przy którym syntezator mowy IVONA brzmi całkiem atrakcyjnie. 

A więc zdobyta wiedza jest w nas zupełnie niezakorzeniona. Ulatuje, bo nie utrwalamy jej już wcale po zaliczonym sprawdzianie. A przez brak emocji nie ma też innego sposobu jej konsolidacji.

Ponadto w szkole oprócz braku zaangażowania emocjonalnego występuje podział. Uczymy się matematyki, a jak uczymy się polskiego to matematyka już nas nie obchodzi, potem przerzucamy się na biologię, a wtedy językowe umiejętności tracą swoją ważność.

A jak wygląda życie? 

Życie jest wielopłaszczyznowe. Każda czynność jakiej się oddajemy (no może poza oglądaniem spłaszczonego ekranu) angażuje nas całkowicie. Zastanówmy się o ile ciekawsze byłyby dla dzieci zajęcia, które wymagałyby od nich aktywnego zaangażowania. 

Na przykład idziemy jesienią na spacer, zbieramy kasztany, przy okazji uczymy się o drzewach, o ich liściach, których różnych kształtów możemy dotknąć, pomacać, wracamy i robimy z nich ludziki, które z kolei wykorzystujemy później do mini spektaklu, który sami reżyserujemy i wymyślamy jego fabułę wykonując to zadanie w parach czy większych grupach, gdzie musimy się podzielić kto będzie kim. 

Jedno wyjście po kasztany, a nie dość, że się dotleniamy, poznajemy przyrodę wszystkimi zmysłami, uczymy się o tym, co nas otacza, rozwijamy umiejętności manualne i wreszcie te językowe oraz pracy w zespole, nie wspominając już o kreatywności.

Ale to przecież za dużo zachodu, lepiej zadać dzieciom do zrobienia zielnik, który mają zrobić same, na ocenę, dodatkowo wyznacza się im termin oddania zielnika. Dzieci nie mają czasu, by go robić, bo mają tyle zadawane w szkole, że nie mogą sobie pozwolić na krótki spacer i realizację tego zadania, więc albo proszą rodziców o pomoc i później dwa dni przed oddaniem zbierają w dzikim szale owe liście susząc je na kaloryferach, albo robi to dla nich ciocia (jak było w moim przypadku).

A umiecie wymienić składniki klimatotwórcze?

To jedno z zagadnień trzecioklasistki, które miało pojawić się na sprawdzianie. Uczyła się sama, miałam ją tylko przepytać. Pytam, ona cała dymi, ale nie potrafi sobie ich przypomnieć. Błądzi wzrokiem po ścianach i mówi, że no nie wie. 

To ja ją proszę by wyobraziła sobie, że rano jak zawsze ubiera się, wychodzi z domu i zmierza do szkoły(była akurat zima). Co czuje najpierw, kiedy wyjdzie? Że jest zimno. Aha, więc mamy pierwszy składnik temperaturę powietrza. I co dalej? Idzie do samochodu. Patrzy na niebo. Dużo chmur, nie widać słońca – dwa kolejne składniki: nasłonecznienie i zachmurzenie. A na samochodzie dużo śniegu, trzeba odśnieżać – opad atmosferyczny. I tak krok po kroku dzięki samemu wyobrażeniu realnej sytuacji udało nam się przebrnąć przez te wszystkie nieszczęsne składniki klimatyczne.

A to jedynie kropla w morzu.

Polecam Wam również artykuł o zabójcach motywacji u dzieci. Jest to o tyle istotne zagadnienie, że często błędnie interpretujemy nasze zachowania, które w rzeczywistości bardzo demotywują dzieci, jako motywujące.

Wymieńmy więc paru zabójców. 

Tak jak wspominałam wcześniej o karach – kary i nagrody są jednymi z nich. W przypadku kar na miejsce naturalnej motywacji występującej u dzieci pojawia się motywacja „zrobię coś by uniknąć przykrej konsekwencji”.

A dlaczego nagrody nie są motywacją? Bo dzieci przestają skupiać się na samej satysfakcji z odkrywania czegoś, wykonywania zadania, a zastępuje to działanie tylko po to, by otrzymać obiecaną nagrodę. 

Ja w pewnym momencie swojej edukacji skupiłam się wyłącznie na otrzymywaniu wysokich ocen, to była dla mnie największa nagroda, bo wiedziałam, że wzbudzę tym podziw i zadowolenie chociażby rodziców. Szkoda, że przez to przestałam czerpać przyjemność z samego zgłębiania wątków, a zdobyta wiedza znikała z mojej głowy tak prędko jak pamięć o uzyskanej ocenie.

Dzieci muszą rozumieć sens wykonywanego zadania i jego cel. Nikt nie lubi robić czegoś bez poczucia, że jego działanie prowadzi do czegoś konstruktywnego. Warto zadbać, by dziecko było dobrze poinformowane.

Na koniec, by temat rzekę na ten moment zamknąć:

Tekst o potrzebie zredefiniowania pojęcia „mądry” i nauce neuronów w linkach poniżej.

Entuzjaści teorii spiskowych znajdą dla siebie również coś w linkach pod wpisem. 

A już zupełnie kończąc miły akcent jakim są miejsca, a nawet państwa, w których bardziej świadomie podchodzi się do procesu uczenia, wspierając rozwój kreatywności i dbając o indywidualne potrzeby uczniów. Skoro komuś się udało, to nam też może!


Trzeba tylko zapytać siebie o źródło swojej motywacji. Odpowiedź może być dla nas zaskakująca. ;)

A jak komuś mało to niech pisze na adres nomatkablog@gmail.com.

Czekam z uśmiechem.

Podpisano: Nomatka




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz