„Siedzę w unieruchomionym samochodzie. Słucham deszczu i
pociągów, takie mam tu tło.”
Powstała drewniana willa. Drewniana. Z werandami. O ożywionym życiu towarzyskim (o tym ostatnim donoszą zapiski).
Chodziła w niej poubierana w ówczesną modę lokalna śmietanka. Podejrzewam, że nie tylko chodziła, ale nawet słaniała, oddawała flirtom, pijaństwu i innym rozrywkom, którym oddają się modnie ubrane śmietanki.
Wychodzę na zewnątrz i próbuję wyobrazić sobie, co oni widzieli wychodząc na zewnątrz. Bo ja widzę ekran akustyczny. I słyszę jednostajny szum. Samochodów.
A oni co słyszeli?
A co było na miejscu stacji benzynowej po lewej, lokalnej pijalni po prawej i wieżowców z tyłu?
No co? No nie wiem.
Chwilowy brak wyobraźni prowadzi mnie z powrotem do środka.
Wracam do swojego kącika przy dużym drewnianym kuchennym stole.
Nasłuchuję.
Na pierwszym planie wybija się szum pieca gazowego, który w ostatnich dniach przebił najbardziej rozkapryszone dziecko zawieszając się z iście złośliwą częstotliwością i towarzyszącą temu złowrogą ciszą.
Dalej rysuje się dźwięk pianina przepuszczonego przez syntezator.
Gdzieś cicho pobrzękuje ukulele.
A już na samym końcu dociera lekko podekscytowany głos prowadzący wirtualną konwersację z kimś przebywającym aktualnie na drugim końcu świata.
A więc życie się dzieje. Mimo ekranu akustycznego, wieżowców, stacji i całej beznadziejności wokół jest jakaś iskra.
Jest krzyczenie, bo duże odległości.
Są przekleństwa, bo taki styl.
Jest walka z zacinającym się piecem, nieszczelnymi oknami, źle nagłośnionymi instrumentami, zamarzającą wodą, egoizmem, i paroma innymi uwierającymi w tyłek pierdołami.
- Chcesz coś jeść, pić? Ciepło?
- Dzięki, idealnie.
Idealnie doprawdy. Bo uczestniczenie w tym życiu na zgliszczach minionych historii, życiu, które jest takie mięsiste i prawdziwe, w którym natura odgrywa pierwsze skrzypce mimo wszystkich zabudowań napotkanych na drodze, i w której liczy się herbata, kasza na obiad i wspólne granie to moja siła dośrodkowa.
Utrzymuje mnie w stałej odległości od przesady, kryzysów i bez-nadziei.
A w środku z kolei mam tę odśrodkową, która wywija młynki, waży (coraz więcej) i znaczy (też coraz więcej, bo do wszystkiego się dojrzewa).
Taka się stworzyła nieważkość w moim kosmosie.
„A tymczasem obejmuje mnie dym.
I razem smakujemy noc.
Zaciągam się i jest mnie coraz mniej.
I stajemy się wszyscy jednością.
Samochód, dym, noc i ja.”
(…)
Nie, nie, piec już naprawiony, nie zaciągam się żadnym gazem.
Papierosem tym bardziej.
Tylko sobie wyobrażam.
I idzie mi to zdecydowanie lepiej niż wyobrażanie sobie świata zewnętrznego gdy
stoję przed willą.
Wyobraźcie sobie, że warto.
Podpisano: Nomatka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz