piątek, stycznia 29

"W głębi kontinuum"








Chcesz spać ze swoim dzieckiem w łóżku?


Chcesz je wszędzie ze sobą nosić?


Nie chcesz mieć wózka?


Oszalałaś?!


Przecież jak tak będziesz robić, to Twoje dziecko nie nauczy się samodzielności. Będzie wiecznie na Tobie uwieszone. Zrobisz mu krzywdę. Weź się zastanów.


Zastanawiałam się nad tym nie raz. Obserwowałam dzieci w licznych rodzinach, w których pracowałam. I intuicyjnie czułam jakiś zgrzyt z tymi hasłami. 
I trafiłam na książkę "W głębi kontinuum", która okazała się brakującym elementem układanki.


Utwierdziła mnie w przekonaniu, żeby w najbliższym czasie skutecznie ogłuchnąć na uwagi wszystkich wokół, którzy "wiedzą lepiej" i zdać się na swój wewnętrzny głos.


Co się dzieje w naszych cywilizowanych społecznościach?


Odkładasz dziecko do łóżeczka, czasem zostawiasz jak płacze, bo przecież jak będziesz reagować na każde zapłakanie to je nauczysz, żeby Cię wykorzystywało. 

Wozisz w wózku zawinięte tak szczelnie, żeby przypadkiem nie mogło ruszyć palcem rączki, i mogło widzieć jedynie kawałek błękitnego nieba (uważam, że obserwowanie nieba jest czymś fascynującym, ale nie wiem, czy jako mała istotka nie wolałabym najpierw poznać tego, co jest bliżej mnie, dookoła). 

Zakładasz tzw. łapki-niedrapki, żeby nie poraniło sobie twarzy, pozbawiając je tym samym dwóch z trzech źródeł percepcji świata jakimi dysponuje na początku. 

I wykonujesz różne inne dziwne zabiegi, które mają służyć wygodzie Twojej i przede wszystkim temu, żeby hierarchia rodzic-władca, dziecko-posłuszne nie została zachwiana. I żeby dziecko przypadkiem nie zaczęło Tobą dyrygować.


Po czym odcinasz się od całego świata i skupiasz wyłącznie na dziecku, gadając do niego nieustannie zmienionym przesłodzonym głosikiem (nie łączy się Wam ten głos z późniejszymi problemami logopedycznymi dziecka?). Gdyby ktoś do mnie mówił cały czas: a ciu ciu, cio ty tu maś, jejciu, jakie piękne oćka, no taaak - podejrzewam, że z chłonnym umysłem małego dziecka przyjęłabym po prostu, że tak brzmi ten język i robiłabym wszystko, żeby nauczyć się go jak najlepiej imitować. Co większość dzieci właśnie z powodzeniem uskutecznia spotykając się z niezrozumieniem.


- Kochanie, nie mówi się psitul, tylko przytul. PRZY-TUL.


- Tak mamo? Od kiedy?


I taki odcięty od świata poświęcasz całą uwagę dziecku, opowiadasz wszystkim dookoła jak bardzo się poświęcasz i narzekasz jakie to ciężkie, to wychowanie dzieci. Zaczynasz robić się męczący dla siebie, dla otoczenia, ale przede wszystkim dla własnego dziecka. O, dla niego właśnie najbardziej.


Ono oczekuje wszak od Ciebie, że będziesz dalej zajmował się swoimi wcześniejszymi czynnościami, obowiązkami. Że będziesz obcował z ludźmi na swoim poziomie intelektualnym, z którymi będziesz mógł prowadzić normalne konwersacje.


Dziecko pragnie uczyć się wszystkiego, co je otacza. Kiedy otaczasz je tylko Ty, z dnia na dzień w coraz większej frustracji, i ściany za łóżeczkiem, skrawek nieba widoczny z wózka i do tego masa kolorowych wiszących i często grających karuzelek, od których można się nabawić mdłości (włącz sobie muzykę nawet z ulubionej reklamy i słuchaj jej w kółko przez np. godzinę, i co? nadal taka fajna?), dziecko również popada w frustrację i zaczyna robić się nieznośne. Nie potrafi zakomunikować Tobie, żebyś się wziął/wzięła i zaczął/zaczęła normalnie żyć.


To czego oczekuje niemowlę?


Oczekuje bycia w centrum życia, owszem. Ale centrum życia aktywnej osoby, z którą będzie mogło przebywać w stałym kontakcie fizycznym (noszenie w chuście wydaje się być idealnym rozwiązaniem). Dziecko w bliskości z rodzicem może oddać się spokojnej obserwacji. Od czasu do czasu jedynie wchodząc w jakąś interakcję z dorosłym.


Ale przede wszystkim mogąc uczyć się różnych działań, interakcji, całego otoczenia, funkcjonowania w społeczności.


"Jeśli to przemożne pragnienie zakłócisz - patrząc pytająco na dziecko, które pytająco patrzy na ciebie - budzi się w maleństwie ogromną frustrację i paraliżuje psychikę. Oczekiwanie dziecka zostaje oszukane, chce ono bowiem być czymś marginalnym w stosunku do silnej zajętej swoimi sprawami osoby zajmującej centralną pozycję, a tymczasem widzi ją wygłodniają emocjonalnie, służalczą, spodziewającą się jego akceptacji. Dziecko będzie nadawać coraz mocniejsze sygnały, ale nie po to, żeby skupić na sobie więcej uwagi. Domaga się zapewnienia mu odpowiedniego rodzaju doświadczenia."


A my błędnie interpretujemy wysyłane przez dziecko sygnały, wzdychając jaka z nim jest udręka i jak ciężko mu dogodzić.


Weźmy się skupmy na sobie i na tym, żeby stać się atrakcyjnym dla siebie i dla dziecka. Żeby być szczerym z samym sobą. 

Zajęcie się sobą nie oznacza, że zawsze będziemy tryskać energią i pozytywnością, ale nie tego oczekuje od nas dziecko. Ono oczekuje od nas autentyczności i tego, żebyśmy czuli się sami ze sobą dobrze.


Ja to widzę jak relację z partnerem. Gdy jeden partner jest ślepo zapatrzony w drugiego i jest na każde jego zawołanie, ten drugi zacznie się w końcu denerwować i nudzić. "Nie masz swojego życia? Nie masz już nic ciekawego do pokazania? To lepiej z tym skończmy."


Tylko dziecko nie może z tym skończyć, o tyle jest w trudniejszej sytuacji, że zależy od nas i jeszcze trochę czasu będzie zależeć, więc weźmy się zastanówmy, czyje my spełniamy oczekiwania: dziecka, swoje czy całego społeczeństwa?


"Co ona może wiedzieć, zobaczy jak się urodzi, wtedy pogadamy."


No jasne, zobaczę, ja tylko mogę mówić o swojej intuicji i obserwacjach, które prowadzę w innych rodzinach. A jak zdarzy się, że mimo tej wiedzy i tej intuicji wpadnę w schematy przekazywane z pokolenia na pokolenie to niech ktoś przyjdzie i mnie jebnie patelnią w głowę. Pozwalam.


Z obserwacji autorki dotyczących ogólnej filozofii życia u nas i u plemienia Yequana pięknego naocznego przykładu doświadczyła, kiedy ona, wraz z dwójką Włochów i siedemnastoma Indianami, przeprawiała się przez rzekę łodzią-dłubanką. 


By ominąć wodospad musieli przeciągnąć łódź pół mili po kamieniach. Nauczeni wcześniejszym doświadczeniem Włosi i Jean wiedzieli, że nie będzie łatwo, co zadziałało na nich bardzo przygnębiająco. Cali poranieni mozolnie posuwali się do przodu. 

Jean poprosiła o minutę przerwy i wdrapała się na skałę, z której chciała sfotografować całą sytuację. Ta zmiana perspektywy sprawiła, że dostrzegła ciekawe zjawisko. Dwóch Włochów - pochmurnych, przeklinających, spiętych, doprowadzonych do granic cierpliwości. I Indian, którzy traktowali całą sytuację jako świetną zabawę, bawiły ich momenty, kiedy łódź wymykała się spod kontroli i przygważdżała któregoś z nich. Ten, który ulegał zakleszczeniu, po uwolnieniu i złapaniu oddechu śmiał się najgłośniej. 

Wszyscy wykonywali tę samą pracę, doświadczali fizycznego bólu. Cała różnica tkwiła jednak w podejściu. My zostaliśmy przez naszą kulturę ukształtowani tak, że tego typu sytuacje klasyfikujemy jako te przysparzające złego samopoczucia. I do głowy nam nie przyjdzie, że może istnieć jakaś inna możliwość. Śmiech? 

Impossible. 

Podobnie jak Indianie, którym do głowy nie przyszło, że można by czuć się sfrustrowanym i spiętym.


A propos języka, który kształtuje naszą rzeczywistość. 


W języku Yequana nie istnieje pojęcie pracy. Są hasła, które określają konkretne czynności, ale brak ogólnego terminu kategoryzującego je jako praca. A to skutkuje tym, że każda czynność, jakiej się oddają, traktują z równą przyjemnością, co dla nas, obserwatorów z zewnątrz, może się wydawać całkiem irracjonalne. 


By nie streszczać całej książki, a byłabym skłonna, bo w zasadzie każda kolejna historia wydaje mi się na wagę złota, napomknę jeszcze tylko o jednej.


Przyjrzyjmy się co dzieje się w momencie porodu.


"Noworodek, który wychodzi na świat, dopiero co doświadczywszy całej serii oczekiwań i ich spełnień, jakie miały miejsce w macicy, spodziewa się lub - dokładniej mówiąc - jest pewien, że jego kolejne wymagania również zostaną spełnione".


Dziecko przechodzi z żywego środowiska wewnątrz ciała matki do częściowo tylko żywego otoczenia na zewnątrz. Otoczone w dużej mierze przez pozbawione życia obce powietrze. Dziesiątki milionów pokoleń je do tego przygotowało. Oczekuje, że zostanie wzięte w ramiona, jego wrodzony instynkt podpowiada mu, że właśnie tam jest jego miejsce. 


Poczucie czasu u dziecka i tego, jak się sprawy mają, znacznie różni się od tego postrzegania, które wykształtuje się w okresie późniejszym. 

Na tym etapie dziecko jest w stanie jedynie określić, czy czuje się w porządku czy nie. Nie pojawia się u niego coś takiego jak nadzieja na poprawę sytuacji. Nie jest świadome, że jeśli mama zostawia je na chwilę, zaraz wróci. Dla niego jest to ostateczne, sytuacja nie do zniesienia. 

Niemowlę słyszy swój płacz, jednak nie wie, co on oznacza. Jedyne co czuje, to że płacz ma spowodować poprawę sytuacji. Jeśli jednak tak się nie dzieje i niemowlę płacze zbyt długo pozostawione same sobie, przechodzi w stan całkowitej rozpaczy, pozbawionej i czasu i nadziei. W momencie kiedy matka powraca, dziecko znów czuje się dobrze i nie pamięta, że płakało.


Zatem w takiej sytuacji opuszczenia dla niemowlaka nic innego nie jest możliwe do zaakceptowania. Wszystko skupia się wokół niezaspokojonej potrzeby. Bowiem jest to potrzeba oczekiwana, "a żadne z doświadczeń przodków dziecka w procesie ewolucji nie przygotowało je na to, że będzie zostawione samo, we śnie lub na jawie, a tym bardziej, że zostanie pozostawione, kiedy płacze".


Warto to uwzględnić już od samego początku, kiedy dziecko przychodzi na świat. Kontakt z matką zaraz po porodzie to nie fanaberia, to natura. Której my, wynaturzeńcy, coraz mniej swojej uwagi poświęcamy.


O skutkach długofalowych i całożyciowych wynikających z niezaspokojenia pierwotnych potrzeb poczytacie więcej w samej książce.


Ja tymczasem zapraszam Was do komentowania.


A sama lecę pakować walizy. Bo wybieramy się do dżungli. Na razie mentalnie, ale na liście obowiązkowych wyjazdów po lekturze "W głębi kontinuum", te rejony wskoczyły do pierwszej trójki.

I oczywiście nie walizy, bo przecież gdzie do dżungli z walizami. 

Plecak. I chusta. 

I nagle okazuje się, że wiele do życia nie potrzeba.


Ciepło!


Podpisano: Nomatka

A tu, jeśli wolicie wersję elektroniczną od papierowej, znajdziecie całą książkę. :)







wtorek, stycznia 26

Statystycznie rzecz biorąc, nie istnieję.



Ciasno. 

Jakiś bałwan przyklejony do szyby. Pozostałość grudniowej gorączki wigilijnej nocy. Nie wiem jak wtedy, ale teraz drażni, swoją nijakością, zupełnie jak ta chlapa po drugiej stronie drzwi. Drażni. 

Coś dzwoni. 5 minut. 10 minut. 20 minut. Ciągle. Próbujesz nie słyszeć.  

Wszystko w mdłym zielonym odcieniu. Płytki, kontakty, ściany, zegar, blat, wyjście ewakuacyjne, nawet rośliny są kurwa zielone.

"Nie ma numerków już." 

Pierwszy łyk słodkiego świństwa zakleja mi gardło. 

"Jest bardzo dużo chorych". 

Przyszłam i już od progu czuję się chora. 

Zwłaszcza, że przyjmuję taką dawkę cukru, jakiej nie przyjmowałam od roku. Zastanawiam się jak plemię Yequana radzi sobie z cukrzycą ciążową. Czy u nich istnieje w ogóle takie słowo jak cukrzyca? 

"O jezu, o jezu, o jezu, o jezu, oh, oh, oh, oh", słyszę sapanie nad lewym uchem, a po chwili nie podnosząc wzroku czuję zapach starości. Który w połączeniu z kolejnym słodkim łykiem i tym zielonym glutowatym kolorem sprawia, że czuję lekki zawrót głowy. 

"Bardzo mi przykro, że jest tylu chorych". 

No, mnie też. Słyszałam ostatnio, że podczas strajku lekarzy gdzieś na zachodzie liczba zgonów drastycznie zmalała. 

Sapanie jak podczas jakiegoś nieudolnego stosunku przenosi się na prawo. Staram się nie oddychać. 

"Przyjmuje od 8, ale nie ma numerków do żadnego internisty. Trzeba przyjść i pytać ewentualnie", słyszę po raz pięćdziesiąty. 
I zastanawiam się nad tym czy ci wszyscy ludzie rzeczywiście przyjdą się pytać i jeśli tak, gdzie oni się pomieszczą i czy lekarz pójdzie w ogóle do domu czy zostanie wzięty jako zakładnik przez ten bardzo chory i bardzo zdeterminowany tłum. 
Jedna pani chodzi i płacze. Od drzwi do drzwi, bo przyjął kogoś a ten ktoś był po niej, a ona nie dostała numerka, posypią się skargi na piśmie, słowne już się sypią. Chyba osiąga to, co chciała, bo nagle znika stukot jej obcasów i zaczerwienione oczy.
Wyobrażam sobie okupowany budynek i widzę kątem oka, że śmietniki też są zielone (sic!).


"Tam mocz podpisany trzeba zostawić."
"Trzeba podpisać?!"
"Noo."
Emocje sięgają zenitu.

Na koniec jeszcze o początku.

Byłam czwarta w kolejce. Po mnie przyszła Kobieta, dzierżąca glukozę w dłoni, saszetka z dużym, nie dającym się nie zauważyć napisem GLUKOZA. W ciąży tak jak ja. I ja też mam glukozę, w torebce. Opiera się o ścianę, eksponuje swój pokaźny brzuch. Starszy Pan siedzący obok mnie wstaje i ustępuje miejsca, a ja czuję presję spojrzenia "dlaczego to nie ja ustąpiłam?" 


Wytrzymuję to spojrzenie. Przecież skoro po mnie nie widać to fakt, że kończę właśnie siódmy miesiąc zupełnie nic nie znaczy.

Kobieta nie chce usiąść. Kolejka idzie zgodnie z rytmem. 

Przychodzi czas na Starszego Pana, rzuca się w drzwi i zderza się w nich z Kobietą. Widać jedno ustąpienie miejsca nie jest równoznaczne z drugim ustąpieniem. 

Kobieta wraca pod ścianę z miną nietęgą. By nie powiedzieć, że zabija spojrzeniem. Czekam na rozwój sytuacji. Starszy Pan po chwili wychodzi. Wzrok pada na mnie. A z ust oskarżycielskie: proszę, proszę, JA tu sobie poczekam. 

Wstaję spokojnie, wyjmuję glukozę z torebki i z uśmiechem na twarzy mówię, że ja też tu sobie poczekam, najbliższe dwie godziny. 

Karty odkryte. Jedziemy na tym samym wózku. Ale wszystko zależy przecież od nastawienia. 

Wcale nie żałuję, że nie ma u mnie widocznych oznak. I tak bym ich nie wykorzystywała. I choć przy setnym odpowiadaniu na pytanie "czy ja robię performance?" tracę na chwilę cierpliwość, cieszę się moja Droga, że jesteśmy takie enigmatyczne. 

Wybił 31 tydzień. 

"Oddychaj", przypominam sobie powtarzane jak mantra słowa instruktorki jogi. Biorę głęboki oddech. Ślina napływa mi do ust. Łatwo powiedzieć, oddychaj, myślę sobie. Ona chyba nie chodzi do przychodni. 

No właśnie, bo w sumie po co?
 

Podpisano: Nomatka
 

PS Jak kobieta w ciąży nie wyglądam, ale jak narkomanka już owszem.
PS2 Właśnie zaczęły się ferie, to wszystko wyjaśnia, a na pewno wyjaśnia ten brak numerków.
PS3 Pielęgniarka między pobraniami dzwoni. "No niech Pan przyjedzie później. No, tak. Bo przyszło ciężarnych od metra. No pewnie, niech się rozmnażają.


Amen.


piątek, stycznia 22

"Granice mojego języka są granicami mojego świata"

 



O co chodzi z tymi statystykami?

Patricia Kuhl zajmująca się zagadnieniem przyswajania języka przez dzieci przeprowadziła badania skupiające się na pierwszym krytycznym momencie w ich rozwoju, w którym to dzieci próbują ustalić, które dźwięki wiążą się z ich ojczystym językiem. Eksperyment, którego omówienie znajdziecie w tym wystąpieniu: Patricia Kuhl TheLinguistic Genius of Babies, wykazał, że dzieci potrafią odróżniać wszystkie dźwięki każdego języka. 
Umiejętność ta zaczyna jednak zanikać już przed ukończeniem pierwszego roku życia, kiedy to następuje specjalizacja językowa ukierunkowana na język ojczysty. 
Nauka języka spowalnia, kiedy nasze statystyki rosną i zaczynają się stabilizować. 
Bardzo ciekawe wyniki przyniosło badanie, podczas którego amerykańskie dzieci, które nigdy wcześniej nie miały styczności z językiem mandaryńskim, odbyły dwanaście sesji, podczas których mówiono do nich w języku mandaryńskim. Badanie zostało przeprowadzone w krytycznym okresie dla nauki języka wspomnianym powyżej. 
Co się okazało? 
Dzieci poddane sesjom z językiem mandaryńskim były równie dobre w odróżnianiu dźwięków tego języka jak dzieci tajwańskie, które osłuchiwały się z nim od ponad dziesięciu miesięcy, czyli od urodzenia. 
Zatem okres ten wydaje się być kluczowy jeżeli chodzi o wprowadzenie dodatkowego języka w rozwoju dziecka i zdecydowanie zwiększa szansę na jego dobre przyswojenie w późniejszym etapie nauki. 
Co na to neurobiologia? 
Według wiedzy z zakresu neurobiologii nauka w szkole, ogólnie, a języka w szczególności jest mało efektywna. Mózg najlepiej czuje się w sytuacji, w której przyswaja wiedzę doświadczając, odczuwając emocje, wiążąc zdobywaną wiedzę ze swoimi działaniami i zainteresowaniami. Najlepiej uczymy się w ruchu, zwłaszcza jeżeli nasze ręce są aktywne. 
A zatem czy można sobie wyobrazić lepsze warunki do nauki języka jak wszelkie zabawy i doświadczanie go w codziennych sytuacjach przez małe dziecko chłonące bodźce niczym gąbka? 
I czy można wyobrazić sobie gorsze warunki niż siedzenie w ławce w sali i słuchanie o abstrakcyjnych regułach gramatycznych, których trzeba się „wykuć na pamięć”, bo przecież inaczej nie jesteśmy w stanie używać języka?
Rozwinięcie kwestii systemu edukacji i jego efektywności znajdziecie w jednym z poprzednich wpisów: O tym dlaczego JohnLennon nie zrozumiał pytania, czyli co w edukacji leży i kwiczy.
Jakie korzyści płyną z dwujęzyczności? 
Pominę te, nazwijmy je, praktyczne, które wiążą się ściśle z lepszymi perspektywami w życiu zawodowym. Skupmy się zaś na tych korzyściach, które otrzymuje nasz mózg. 
Jak wspomniałam w nagraniu, język determinuje w dużym stopniu nasze postrzeganie świata. Znajomość dodatkowego języka pozwala nam na szerszą perspektywę, głębszą percepcję.
Przytoczę tu anegdotę Evy Hoffman, kanadyjskiej pisarki polsko-żydowskiego pochodzenia. W swoich zapiskach opowiada o wątpliwościach, które nią targały w związku z zamążpójściem. Decyzja, ku której się skłaniała, była odmienna w zależności od tego, czy myślała w języku polskim czy angielskim.
Metaświadomość językowa i dywergencyjność myślenia 
Znajomość dwóch lub więcej języków pozwala dzieciom szybciej uzyskać tzw. metaświadomość językową – uzmysłowienie sobie, że język to kod komunikacyjny, który podlega określonym regułom. 
Ponadto zaobserwowano, że dzieci dwujęzyczne mają wyższy poziom myślenia rozbieżnego (dywergencyjnego), czyli takiego, które zakłada wiele punktów widzenia i różne możliwości przy rozwiązywaniu problemów. Myślenie takie jest podstawą twórczości, a także ułatwia selektywną uwagę, dzięki której spośród natłoku bodźców, możemy skupić się na tych, które uznamy za istotne. 
Dwu- lub wielojęzyczność spowalnia starzenie się mentalne. Badania wykazały, że u osób ze zdiagnozowaną chorobą Alzheimera, które posługiwały się więcej niż jednym językiem, objawy choroby pojawiały się średnio 4-5 lat później niż u pozostałych badanych. 
A tu możecie poczytać o skutkach ubocznych dwujęzyczności. ;)
Jakie są sposoby wprowadzania dwujęzyczności? 
O dwujęzyczności równoczesnej, symultanicznej, mówimy najczęściej jeżeli chodzi o pary mieszane, w których każde z rodziców mówi innym językiem, lub jeśli rodzice mówią w tym samym języku, ale dziecko spędza bardzo dużo czasu z osobą/osobami władającymi innym od rodziców językiem. 
W tym wypadku ważne jest, by każda osoba obcująca z dzieckiem odpowiadała za jeden język. Jeśli rodzice będą mieszać języki formułując komunikaty do dziecka, nie będzie ono w stanie odróżnić, że są to dwa różne języki i zaburzy to jego proces przyswajania języka. 
Według badań ta strategia (jedna osoba-jeden język) jest dla dziecka najbardziej naturalna i najskuteczniejsza.
Ale, 
możemy również przyjąć strategię miejsca lub czasu. 
W strategii miejsca umawiamy się, że w jednej przestrzeni mówimy wyłącznie w jednym języku, a w innej drugim. Natomiast w strategii czasu wyznaczamy konkretne dni, np. od poniedziałku do czwartku jeden język i od piątku do niedzieli drugi. 
Minusy dwujęzyczności symultanicznej? 
Może dojść do sytuacji, w której, gdy języki nie zostają opanowane w identycznym stopniu, następuje przepaść komunikacyjna, zwłaszcza w momentach, gdy chcemy wyrazić emocje, bowiem emocje przekazuje się w sposób satysfakcjonujący w języku, który znamy najlepiej. 
To z kolei może prowadzić do problemów emocjonalnych i tożsamościowych. Według badań, by nie zaburzyć rozwoju dziecka, ważne, by język, którym władają rodzice lub jeden z rodziców był utrzymywany w sytuacji, gdy język społeczności, w której przebywa dziecko, różni się od tego języka. 
Dwujęzyczność sekwencyjna ma miejsce, kiedy rodzina przebywa na emigracji. Drugi język jest nabywany jako kolejny, w momencie, kiedy dziecko rozpoczyna życie w społeczności poza rodzinnym domem. 
Minusy dwujęzyczności sekwencyjnej?
Ten sposób może generować na początku trudności z odnalezieniem się w grupie rówieśników. A także późniejsze problemy w relacji dziecko-rodzic, bowiem rodzice, którzy nie rozumieją języka kraju, w którym się znaleźli, nie są w stanie być mentorami dla swoich dzieci, nie potrafią wytłumaczyć, wszystkiego co się dzieje wokół, co utrudnia dzieciom kształtowanie poczucia bezpieczeństwa i tożsamości. 
Jednak są to sytuacje, które wynikają z braku świadomości rodziców i chęci starań. W innym przypadku powyższa sytuacja dwujęzyczności niesie ze sobą ogromne korzyści ze zdobyczy dwóch kultur w jakich wychowuje się dziecko. 
Wiecie ile języków jest w stanie opanować małe dziecko?
Małe dziecko jest w stanie nauczyć się czterech języków, dopiero piąty wprowadzony w tym samym czasie co pozostałe, może powodować trudności.
Cztery. 
A my się zastanawiamy nad dwoma. :) 
Oczywiście wszystko dla ludzi. Nie mam na myśli sytuacji, gdzie nadambitni rodzice przebodźcowują swoje dzieci, by „wycisnąć” z nich jak najwięcej. 
A wcale nie trzeba takiego wysiłku, jaki oni podejmują, wystarczy trochę samozaparcia, dobrych chęci i świadomości jak w naturalny sposób wplatać język w życie dziecka, by dla wszystkich stało się to po prostu dobrą zabawą, a nie stresującym zajęciem. 
Jestem entuzjastką poznawania nowych języków i idącego za nimi sposobu percepcji świata nawet teraz. Żałuję, że nie zaczęłam od razu, że nie dostałam takich możliwości, jakie chciałabym zapewnić swojemu dziecku. 
Myślę, że to dobry moment, żeby zastanowić się nad tą kwestią. Być może dziecko stanie się dla Was świetną motywacją do Waszego osobistego rozwoju.
Jeśli macie jakieś pytania lub doświadczenia z dwujęzycznością, którymi chcecie się podzielić, zapraszamy do komentowania. 
I na koniec przykład z mojej praktyki z dziećmi dwujęzycznymi, który mnie swego czasu rozbawił do łez. Pomieszanie gramatyki hiszpańskiej i polskiej u małego Hiszpana. Ubiera się. Pytam go co robi. A on używając czasu teraźniejszego z gramatyki hiszpańskiej i czasownika ubierać z gramatyki polskiej odpowiada uśmiechnięty: 
Estoy ubierandome. 
Dobrej zabawy w odkrywaniu codziennego świata na nowo! 
Podpisano: Nomatka 
dziecisawazne.pl/maly-poliglota-kiedy-zaczac-uczyc-dziecko-jezykow-obcych


piątek, stycznia 15

Orzechy piorące






Zanim przejdziemy do innych zastosowań orzechów piorących podsumujmy jeszcze raz jak w nich prać.

Bierzemy 5-6 łupin orzechów, wkładamy do małego lnianego woreczka. Woreczek wiążemy i wrzucamy do bębna pralki razem z praniem. Taki woreczek najczęściej otrzymuje się wraz z kupowanymi orzechami.
Przy praniu białych rzeczy dodajemy trochę sody oczyszczonej, by zachowały kolor.
Dla uzyskania zapachu wypranych rzeczy możemy dodać kilka kropel olejku eterycznego, np. z drzewa herbacianego.

Piorąc w orzechach możemy zastosować wszystkie temperatury prania (30-90st.) w zależności od pranych rzeczy. Pranie wyprane w orzechach piorących jest wystarczająco miękkie, więc nie trzeba dodatkowo używać płynu zmiękczającego.

Jak przygotować szampon do włosów?

Wystarczy zrobić wywar z orzechów piorących, czyli zagotować około 15 łupin w litrze wody. Orzechy leczą łupież, zapewniają włosom miękkość i połysk. 

Jak przygotować płyn do mycia ciała?

Postępujemy dokładnie jak powyżej, czyli przygotowujemy wywar. Radujcie się wszyscy ci, którzy cierpicie na atopowe zapalenie skóry i alergie.

Podobno można wykorzystać orzechy również do zmywania w zmywarce. Tego jeszcze nie próbowaliśmy, ale według sposobów wyszukanych w Internecie wkładamy 5 łupin do koszyczka na sztućce i uruchamiamy podstawowy program zmywania. Tu istotny jest komentarz, że sposób ten sprawdza się wyłącznie przy lekkich zabrudzeniach.

A co jeśli chcemy wykorzystać orzechy do sprzątania?


Przygotowujemy wywar z ok. 10 łupin orzechów, które gotujemy ok. 5-10 minut w 3/4 litra wody, po czym przelewamy ów wywar do pojemnika. Możemy go stosować bezpośrednio na ścierkę do brudnych powierzchni lub rozcieńczyć z wodą.

Orzechy piorące nie zanieczyszczają środowiska, są biodegradowalne, możemy więc wykorzystać wodę po praniu w orzechach lub myciu w orzechach wykorzystać powtórnie do podlania ogrodu czy roślin trzymanych w domu.

Orzechy piorące starczają na bardzo długo, nie prowadziliśmy własnych statystyk, ale znaleźliśmy w Internecie czyjeś wyliczenia, że przy praniu raz dziennie (czyli powiedzmy, że z noworodkiem sytuacja całkiem normalna) kilogram orzechów powinien wystarczyć na około 5 miesięcy.

Ale…

Zawsze znajdą się jakieś „ale”. Faktem jest, że orzechy nie są zasobami, które występują naturalnie w naszym otoczeniu, więc trzeba je skądś sprowadzić, a to jest mniej ekologiczne, bo transport, zanieczyszczenia przy tym powstające itp.

Ale zważywszy na fakt, że we współczesnym świecie i tak jesteśmy skazani na wybranie mniejszego zła, a okoliczności nigdy nie są idealne, warto się zastanowić, czy mimo wszystko bardziej ekologiczne nie okaże się korzystanie właśnie z tych orzechów.

A jeśli macie jakieś ciekawe, bardziej ekologiczne i bliższe nam alternatywy, piszcie na adres nomatkablog@gmail.com.

Wszystko wyjdzie w praniu. :)

Podpisano: Nomatka


http://dziecisawazne.pl/orzechy-piorace/
http://orzechy-piorace.pl/
http://odkrywczamama.blogspot.com/2013/04/test-orzechow-pioracych.html#
http://pioraceorzechy.pl/zastosowanie-orzechow-pioracych-w-domu/
http://www.sustainablebabysteps.com/soap-nuts.html
http://www.crunchybetty.com/the-mother-of-all-soap-nuts-recipe-resources
http://www.soapnuts.co.uk/pages/how-to-use-soapnuts-for-washing-laundry
http://www.orzechy-piorace.baza-wiedzy.com/?zastosowanie-orzechow-pioracych,3
http://miraga80.blogspot.com/2014/10/olejki-eteryczne-do-prania-sprzatania.html
http://ekokobieta.blogspot.com/2013/07/20-zastosowan-sody-oczyszczonej.html

 



Czasem na allegro brakuje towaru.



Chciałam kupić sobie kalejdoskop, ale na allegro nie mieli.

(…)

Otwierają się drzwi.

- Cześć - mówię uśmiechnięta od progu.

- Cześć. O jezu a Ty y, my byliśmy umówieni? – w drzwiach lekko rozwichrzony wczorajszy włos i skacowany obłęd w oczach.

- Tak, nawet się spóźniłam trochę.

- A skąd Ty wiesz gdzie ja mieszkam? Przecież ja nie pozwalam nikomu oglądać się w takim stanie. Wchodź.

Tym samym poczułam się zachęcona do wejścia. Wchodzę. Widzę talerz ledwo mieszczący się na biurku pełnym szpargałów. A na nim skórki po co najmniej dwóch pomarańczach, trzecia w trakcie oprawiania. „Pewnie nie przygotował super wegańskiego śniadania, które oferował w pakiecie odwiedzinowym”, myślę.

- Pewnie nie przygotowałeś zapowiedzianego super wege śniadania? – mówię.

- Eee, yy no mam pomarańcze, trochę kaszy jaglanej, hmm i mate.

Uśmiecham się. Mate. Poproszę. O prysznic, który miał wywietrzyć już wcześniej przecież zaplanowanego kaca, nawet nie pytam, siedzę i obserwuję jego krzątaninę. Chaos myśli i co rusz upuszczane przedmioty, wylewającą się wodę na stolik i rozsypującą na podłogę jeszcze niezalaną mate. Słucham o książkach, o kobietach, o etapie życia, pijackim, szalonym i twórczym. Wszystko okraszone angielskimi wtrętami wypowiadanymi z nienagannym akcentem (w końcu pobyt za granicą i wola mówienia robi swoje) i epickimi epitetami. Wszystko to artykułowane z lekką ironią i lekkim niedospaniem.

Na pożegnanie w drzwiach pada: „Spotkajmy się jeszcze, bo teraz jestem rozjebany i w ogóle opowiadałem bzdury i nie pogadałem z Tobą o Tobie.”

(…)

Opita mate lecę prosto na film. Podobno świetny. Tak mi powiedział. A on się zna na filmach i on zaprosił. Przygotowana uprzednim doświadczeniem nastawiam się na filmową petardę. Po 15 minutach zaczynam przysypiać i przeklinać w duchu nie-bardzo przespaną noc. Budzę się co rusz z opadającą głową. Zerkam nerwowo w bok, widzi, że śpię? Czy nie widzi? Filmowa fikcja miesza się z moją senną a ja coraz mniej zmieszana przesypiam coraz większe fragmenty. Po 2,5 h zapala się światło, znów zerkam w bok i słyszę: „Musimy porozmawiać” wypowiedziane krótko i stanowczo. Lekko zestresowana myślę: „zobaczył”.

Wychodzimy, przeprasza mnie za totalny niewypał jakim się okazała projekcja, ja lekko zaskoczona tym stwierdzeniem i całkiem nim ośmielona przyznaję, że trudno mi ocenić, gdyż połowę przespałam.

Kontynuujemy rozmowę w jakimś tanim barze gdzieś nad humusem. Mówimy o całej masie rzeczy, które musimy sobie przesłać, a których i tak nie przesyłamy, bo zapominamy, taki nasz niepisany rytuał.

(…)

Otwieram drzwi. Wiem, że będziemy rozmawiać o życiu i różnych jego przejawach. Że posłucham trochę o historiach rodzinnych, konfliktach i problemach. Wiem, że uderzę się po raz setny w tę półkę, która wisi nad miejscem, w którym zwykłam siadać. Nie mylę się. Uderzam się jak zawsze. I jak zawsze odpowiadam za zagotowanie wody (bo siedzę najbliżej czajnika). Jak zawsze wypijamy hektolitry czystka i sok świeżo wyciskany z takiego specjalnego urządzenia, które warzy mniej więcej tyle co kosztuje. Dużo. Rozmawiamy o żywieniu, dzielimy się nowinkami, zasypujemy hipotezami i ostatecznie uznajemy, że nie można dać się zwariować. Cykl ten powtarza się średnio co godzinę. Zahaczamy o kwestie fizyczne i meta, dochodzimy do tematu snów, a potem rozchodzimy się każde do innego pokoju i pogrążamy się każde w swoich.

(…)

Witają mnie dźwięki mantry i zapach melisy. Z przyjemnością oddaję się lustrowaniu zmian i zmianek, które pojawiły się od ostatniej wizyty. Słucham o trąbach jerychońskich i wielkich przełomach, które zaraz będą się dziać, rozgrywać i przewalać. Wiem, że plany pójścia spać o godzinie przyzwoitej spełzną na niczym, a godziny poranne zbliżą się szybciej niż można by przypuszczać. Pstrokatość i mnogość przedmiotów, gdzie indziej rażąca, tu doskonale współgra z łażącymi wszędzie kotami i wielkim łapaczem snów.

Zwlekam się rano z posłania. Jak najciszej szykuję się do wyjścia i jak zwykle - wychodzę po angielsku zupełnie nierozczarowana obietnicą wspólnego śniadania. 

(…)

Spotykamy się na dworcu. Najgorzej. Do nozdrzy dochodzi zapach wykorzystywanej po raz setny frytury z Burger Kinga, w tle słychać jakąś denną muzykę. Światła obnażają każdy zakątek duszy. Siedzimy przy lepiącym się stoliku. Podlatuje gołąb, który wdarł się tu tylko sobie znanym kanałem i po krótkiej wyżerce sra nam przed nosem. Jestem zafascynowana, nigdy nie widziałam gołębia robiącego to od tyłu. Śmiejemy się nieprzerwanie, bo życie jest przecież bardzo zabawne.

(…)

Trochę błądzę. Nie znam okolicy. Obskurny blok nie zwiastuje wcale tak schludnego i przyjemnego wnętrza, więc jestem bynajmniej zaskoczona. Piję koper. Jem daktyle. Słucham o miłości.


W zasadzie wszędzie słucham o miłości. W każdym domu/mieszkaniu/barze/dworcu - a odwiedzam ich jeszcze trochę - spotykam najróżniejsze jej przejawy.

Obracam uważnie w dłoniach ten swój kalejdoskop, po czym kładę rękę na brzuchu i mówię:

„Kochanie, chciałabym Ci przedstawić Twoich wujków i Twoje ciocie. Już niedługo się zobaczycie.”

Kopnięcie.

Jest akceptacja.

Super.

Nie trzeba będzie zmieniać znajomych.
 
Podpisano: Nomatka

PS Kochanie, a jeżeli Twoje drugie kopnięcie, a w zasadzie cała ich seria, miało wyrazić niezadowolenie faktem, że od paru dni nie słyszysz głosu taty to zrozumiałam sugestię. Wytrzymaj jeszcze jeden, ja też się postaram i moje trzewia też. Dobranoc.