piątek, stycznia 15

Czasem na allegro brakuje towaru.



Chciałam kupić sobie kalejdoskop, ale na allegro nie mieli.

(…)

Otwierają się drzwi.

- Cześć - mówię uśmiechnięta od progu.

- Cześć. O jezu a Ty y, my byliśmy umówieni? – w drzwiach lekko rozwichrzony wczorajszy włos i skacowany obłęd w oczach.

- Tak, nawet się spóźniłam trochę.

- A skąd Ty wiesz gdzie ja mieszkam? Przecież ja nie pozwalam nikomu oglądać się w takim stanie. Wchodź.

Tym samym poczułam się zachęcona do wejścia. Wchodzę. Widzę talerz ledwo mieszczący się na biurku pełnym szpargałów. A na nim skórki po co najmniej dwóch pomarańczach, trzecia w trakcie oprawiania. „Pewnie nie przygotował super wegańskiego śniadania, które oferował w pakiecie odwiedzinowym”, myślę.

- Pewnie nie przygotowałeś zapowiedzianego super wege śniadania? – mówię.

- Eee, yy no mam pomarańcze, trochę kaszy jaglanej, hmm i mate.

Uśmiecham się. Mate. Poproszę. O prysznic, który miał wywietrzyć już wcześniej przecież zaplanowanego kaca, nawet nie pytam, siedzę i obserwuję jego krzątaninę. Chaos myśli i co rusz upuszczane przedmioty, wylewającą się wodę na stolik i rozsypującą na podłogę jeszcze niezalaną mate. Słucham o książkach, o kobietach, o etapie życia, pijackim, szalonym i twórczym. Wszystko okraszone angielskimi wtrętami wypowiadanymi z nienagannym akcentem (w końcu pobyt za granicą i wola mówienia robi swoje) i epickimi epitetami. Wszystko to artykułowane z lekką ironią i lekkim niedospaniem.

Na pożegnanie w drzwiach pada: „Spotkajmy się jeszcze, bo teraz jestem rozjebany i w ogóle opowiadałem bzdury i nie pogadałem z Tobą o Tobie.”

(…)

Opita mate lecę prosto na film. Podobno świetny. Tak mi powiedział. A on się zna na filmach i on zaprosił. Przygotowana uprzednim doświadczeniem nastawiam się na filmową petardę. Po 15 minutach zaczynam przysypiać i przeklinać w duchu nie-bardzo przespaną noc. Budzę się co rusz z opadającą głową. Zerkam nerwowo w bok, widzi, że śpię? Czy nie widzi? Filmowa fikcja miesza się z moją senną a ja coraz mniej zmieszana przesypiam coraz większe fragmenty. Po 2,5 h zapala się światło, znów zerkam w bok i słyszę: „Musimy porozmawiać” wypowiedziane krótko i stanowczo. Lekko zestresowana myślę: „zobaczył”.

Wychodzimy, przeprasza mnie za totalny niewypał jakim się okazała projekcja, ja lekko zaskoczona tym stwierdzeniem i całkiem nim ośmielona przyznaję, że trudno mi ocenić, gdyż połowę przespałam.

Kontynuujemy rozmowę w jakimś tanim barze gdzieś nad humusem. Mówimy o całej masie rzeczy, które musimy sobie przesłać, a których i tak nie przesyłamy, bo zapominamy, taki nasz niepisany rytuał.

(…)

Otwieram drzwi. Wiem, że będziemy rozmawiać o życiu i różnych jego przejawach. Że posłucham trochę o historiach rodzinnych, konfliktach i problemach. Wiem, że uderzę się po raz setny w tę półkę, która wisi nad miejscem, w którym zwykłam siadać. Nie mylę się. Uderzam się jak zawsze. I jak zawsze odpowiadam za zagotowanie wody (bo siedzę najbliżej czajnika). Jak zawsze wypijamy hektolitry czystka i sok świeżo wyciskany z takiego specjalnego urządzenia, które warzy mniej więcej tyle co kosztuje. Dużo. Rozmawiamy o żywieniu, dzielimy się nowinkami, zasypujemy hipotezami i ostatecznie uznajemy, że nie można dać się zwariować. Cykl ten powtarza się średnio co godzinę. Zahaczamy o kwestie fizyczne i meta, dochodzimy do tematu snów, a potem rozchodzimy się każde do innego pokoju i pogrążamy się każde w swoich.

(…)

Witają mnie dźwięki mantry i zapach melisy. Z przyjemnością oddaję się lustrowaniu zmian i zmianek, które pojawiły się od ostatniej wizyty. Słucham o trąbach jerychońskich i wielkich przełomach, które zaraz będą się dziać, rozgrywać i przewalać. Wiem, że plany pójścia spać o godzinie przyzwoitej spełzną na niczym, a godziny poranne zbliżą się szybciej niż można by przypuszczać. Pstrokatość i mnogość przedmiotów, gdzie indziej rażąca, tu doskonale współgra z łażącymi wszędzie kotami i wielkim łapaczem snów.

Zwlekam się rano z posłania. Jak najciszej szykuję się do wyjścia i jak zwykle - wychodzę po angielsku zupełnie nierozczarowana obietnicą wspólnego śniadania. 

(…)

Spotykamy się na dworcu. Najgorzej. Do nozdrzy dochodzi zapach wykorzystywanej po raz setny frytury z Burger Kinga, w tle słychać jakąś denną muzykę. Światła obnażają każdy zakątek duszy. Siedzimy przy lepiącym się stoliku. Podlatuje gołąb, który wdarł się tu tylko sobie znanym kanałem i po krótkiej wyżerce sra nam przed nosem. Jestem zafascynowana, nigdy nie widziałam gołębia robiącego to od tyłu. Śmiejemy się nieprzerwanie, bo życie jest przecież bardzo zabawne.

(…)

Trochę błądzę. Nie znam okolicy. Obskurny blok nie zwiastuje wcale tak schludnego i przyjemnego wnętrza, więc jestem bynajmniej zaskoczona. Piję koper. Jem daktyle. Słucham o miłości.


W zasadzie wszędzie słucham o miłości. W każdym domu/mieszkaniu/barze/dworcu - a odwiedzam ich jeszcze trochę - spotykam najróżniejsze jej przejawy.

Obracam uważnie w dłoniach ten swój kalejdoskop, po czym kładę rękę na brzuchu i mówię:

„Kochanie, chciałabym Ci przedstawić Twoich wujków i Twoje ciocie. Już niedługo się zobaczycie.”

Kopnięcie.

Jest akceptacja.

Super.

Nie trzeba będzie zmieniać znajomych.
 
Podpisano: Nomatka

PS Kochanie, a jeżeli Twoje drugie kopnięcie, a w zasadzie cała ich seria, miało wyrazić niezadowolenie faktem, że od paru dni nie słyszysz głosu taty to zrozumiałam sugestię. Wytrzymaj jeszcze jeden, ja też się postaram i moje trzewia też. Dobranoc.

1 komentarz: