Chciałam kupić sobie kalejdoskop, ale na allegro nie mieli.
- Cześć. O jezu a Ty y, my byliśmy umówieni? – w drzwiach
lekko rozwichrzony wczorajszy włos i skacowany obłęd w oczach.
- Tak, nawet się spóźniłam trochę.
- A skąd Ty wiesz gdzie ja mieszkam? Przecież ja nie
pozwalam nikomu oglądać się w takim stanie. Wchodź.
Tym samym poczułam się zachęcona do wejścia. Wchodzę. Widzę
talerz ledwo mieszczący się na biurku pełnym szpargałów. A na nim skórki po co
najmniej dwóch pomarańczach, trzecia w trakcie oprawiania. „Pewnie nie
przygotował super wegańskiego śniadania, które oferował w pakiecie
odwiedzinowym”, myślę.
- Pewnie nie przygotowałeś zapowiedzianego super wege
śniadania? – mówię.
- Eee, yy no mam pomarańcze, trochę kaszy jaglanej, hmm i
mate.
Uśmiecham się. Mate. Poproszę. O prysznic, który miał
wywietrzyć już wcześniej przecież zaplanowanego kaca, nawet nie pytam, siedzę i
obserwuję jego krzątaninę. Chaos myśli i co rusz upuszczane przedmioty,
wylewającą się wodę na stolik i rozsypującą na podłogę jeszcze niezalaną mate.
Słucham o książkach, o kobietach, o etapie życia, pijackim, szalonym i
twórczym. Wszystko okraszone angielskimi wtrętami wypowiadanymi z nienagannym
akcentem (w końcu pobyt za granicą i wola mówienia robi swoje) i epickimi
epitetami. Wszystko to artykułowane z lekką ironią i lekkim niedospaniem.
Na pożegnanie w drzwiach pada: „Spotkajmy się jeszcze, bo
teraz jestem rozjebany i w ogóle opowiadałem bzdury i nie pogadałem z Tobą o
Tobie.”
Wychodzimy, przeprasza mnie za totalny niewypał jakim się
okazała projekcja, ja lekko zaskoczona tym stwierdzeniem i całkiem nim
ośmielona przyznaję, że trudno mi ocenić, gdyż połowę przespałam.
Kontynuujemy rozmowę w jakimś tanim barze gdzieś nad
humusem. Mówimy o całej masie rzeczy, które musimy sobie przesłać, a których i
tak nie przesyłamy, bo zapominamy, taki nasz niepisany rytuał.
Witają mnie dźwięki mantry i zapach melisy. Z przyjemnością oddaję się lustrowaniu zmian i zmianek, które pojawiły się od ostatniej wizyty. Słucham o trąbach jerychońskich i wielkich przełomach, które zaraz będą się dziać, rozgrywać i przewalać. Wiem, że plany pójścia spać o godzinie przyzwoitej spełzną na niczym, a godziny poranne zbliżą się szybciej niż można by przypuszczać. Pstrokatość i mnogość przedmiotów, gdzie indziej rażąca, tu doskonale współgra z łażącymi wszędzie kotami i wielkim łapaczem snów.
Zwlekam się rano z posłania. Jak najciszej szykuję się do wyjścia
i jak zwykle - wychodzę po angielsku zupełnie nierozczarowana obietnicą
wspólnego śniadania.
Spotykamy się na dworcu. Najgorzej. Do nozdrzy dochodzi zapach wykorzystywanej po raz setny frytury z Burger Kinga, w tle słychać jakąś denną muzykę. Światła obnażają każdy zakątek duszy. Siedzimy przy lepiącym się stoliku. Podlatuje gołąb, który wdarł się tu tylko sobie znanym kanałem i po krótkiej wyżerce sra nam przed nosem. Jestem zafascynowana, nigdy nie widziałam gołębia robiącego to od tyłu. Śmiejemy się nieprzerwanie, bo życie jest przecież bardzo zabawne.
Obracam uważnie w dłoniach ten swój kalejdoskop, po czym kładę
rękę na brzuchu i mówię:
„Kochanie, chciałabym Ci przedstawić Twoich wujków i Twoje
ciocie. Już niedługo się zobaczycie.”
Kopnięcie.
Jest akceptacja.
Super.
Nie trzeba będzie zmieniać znajomych.
PS Kochanie, a jeżeli Twoje drugie kopnięcie, a w zasadzie cała ich seria, miało wyrazić niezadowolenie faktem, że od paru dni nie słyszysz głosu taty to zrozumiałam sugestię. Wytrzymaj jeszcze jeden, ja też się postaram i moje trzewia też. Dobranoc.
Już niedługo :)
OdpowiedzUsuń