poniedziałek, grudnia 28

Nie mam czasu na niemiłość



Właśnie rozpoczął się tydzień i jednocześnie kończy rok.

Skończył się dzień, bo zaczęła się noc. 

A ja jestem gdzieś pomiędzy.

Moje myśli krążą wokół tego stworzonego na potrzeby ludzkie końca i początku.

Zastanawiam się ile rzeczy wydarza się właśnie dlatego. Dlatego, że to „szansa” na coś nowego.

„Powiem jej wreszcie, że ją kocham, jeśli mnie odrzuci, na początku roku zacznę wszystko od nowa”.

„Przestaję jeść słodycze z początkiem roku, dlatego teraz mogę nawpieprzać się ile wlezie”.

„W tym nowym roku zmienię myślenie”.

„W tym nowym  roku zmienię siebie”.

Dżizz, gdyby same takie przełomy się działy co roku, nie potrafię sobie wyobrazić jaki świat byłby piękny i piękny.

A w sumie moglibyśmy świętować każdy nowy miesiąc, albo tydzień. No dzień to już trochę przesada. 

A co gdyby zamiast tego co pięć lat świętować pięciolecia? Czy wtedy linia kreśląca nasze mocne postanowienia i ich mizerną realizację byłaby inna? Rozkładałaby się na dłużej?

Bardzo mnie fascynuje całe to liczenie i co ono wyprawia na świecie. Ile radości i smutku ze sobą niesie. Dla tych co tkwią w silnym przekonaniu, że teraz zmienią życie o 180 stopni i dla tych, co lamentują, że kolejny rok oznacza nadchodzącą wielkimi krokami śmierć.

Trudno się nie ustosunkować. Nawet w domu będąc. 

Bo w nocy i tak usłyszysz, że coś się dzieje. A rano zobaczysz pokłosie tego dziania.

„Nie wyglądasz na swój wiek”.

Zdziwiłabym się gdybym wyglądała. Bo to nie jest mój wiek.  To jest wiek odgórnie ustalony, ja się z nim nie utożsamiam, ja się starzeję po swojemu. 

Oduzależniam się od czasu. 

„Ty dziecko masz jeszcze czas”.

Droga ciociu/babciu/mamo/tato/dziadku/inna istoto ludzka,

i mam i nie mam. Bo szczerze mówiąc nie chcę mieć. Nie chcę mieć czasu, bo jeśli go posiądę, stanę się bardzo nieszczęśliwa.

Niech on sobie gdzieś tam wypełnia przestrzeń, może równolegle, może inaczej, ja też ją wypełniam i nikt nikogo nie musi zawłaszczać.

Nie mam czasu na niemiłość.

I na miłość też nie mam.

Po prostu jestem w miłości.

I tego Wam życzę (bynajmniej nie z okazji jakiegoś końca, ani tym bardziej początku).

Podpisano: Nomatka



piątek, grudnia 25

Kocham i mówię NIE. Z miłości.






errata: w nagraniu zostało nieprawidłowo wypowiedziane imię i nazwisko autora omawianej przez nas książki - z uwagi na jego duńskie pochodzenie czytamy tak jak jest napisane, czyli Jesper Juul


Jakoś zawsze intuicyjnie czułam, że popadanie w skrajność nie jest najlepszym rozwiązaniem w żadnym aspekcie życia. Pracując z dziećmi obserwowałam w jaki sposób rodzice nawiązują z nimi kontakt, na co im pozwalają, a czego zabraniają. Zwracałam również uwagę na ich bycie konsekwentnym. 


Zdarzało się nierzadko, że doświadczałam podejścia, w którym wyznawano przysłowie: „dzieci i ryby głosu nie mają”. Dziecko było traktowane jak małe zwierzątko, które można w każdej chwili pogłaskać, wziąć na ręce, a kiedy płacze zająć się nim, by się uspokoiło.


Rodzice rozmawiając ze znajomymi nie zwracali uwagi na słowa dziecka, uciszając je machnięciem ręki lub też jakimiś słowami rzuconymi  od niechcenia. Byleby tylko dziecko nie przeszkadzało DOROSŁYM, w ich jakże ważnych sprawach i tematach. 


Przyglądałam się temu z zastanowieniem obserwując oba światy – dorosłych i dzieci. I tak dochodziłam do wniosku, że świat dzieci fascynuje mnie i pociąga znacznie bardziej. Być może dlatego, że dzieci jak nikt inny potrafią być tu i teraz, angażują się w dany moment i spoglądają na niego ze swoją wrodzoną ciekawością. Patrząc na dorosłych widziałam przeważnie te same słowa ustawiane  w różnej kolejności, wspólne narzekanie lub obudowane masą filtrów przekazy.


Dlatego zawsze z dużym szacunkiem podchodzę do dzieci i tego, co mają nam do powiedzenia. Uważam, że dziecko podobnie jak dorosły już od samego początku jest odrębną jednostką, posiadającą własne preferencje, potrzeby, obawy, które wyraża po prostu trochę inaczej niż my, ale to nie oznacza, że można pozwolić sobie na traktowanie z góry czy nieliczenie się z jego opinią. 


I właśnie ten temat porusza Jesper Juul w swojej książce „NIE” z miłości.

Mówi o tym, że każdy z nas ma swoje potrzeby i pragnienia, ale też granice i ważne by o swoich granicach mówić. 


„Nie twierdzę, że powinniśmy częściej sobie odmawiać, ale że za mało troszczymy się o nasze indywidualne granice i potrzeby, a potem zrzucamy za to winę na innych. Sztuka mówienia NIE oznacza również umiejętność wzięcia odpowiedzialności za swoje życie – w interesie wszystkich”.
 

Zgadzanie się na zachcianki dziecka, które będą sprzeczne z naszym systemem wartości czy poglądami doprowadzi do wewnętrznej frustracji i poczucia, że poświęcamy jakąś część siebie i ostatecznie doprowadzi do zachwiania integralności, a to z kolei nie pozwoli nam pozostać przywódcą w rodzinie. 


„Przywództwo w rodzinie nie oznacza władzy nad innymi i prawa podporządkowania ich swojej woli. Polega raczej na tak integralnym reprezentowaniu pewnych wartości i celów, że inni czują się do nich przyciągnięci. Dzieje się tak wtedy, gdy nasze działanie stoi w całkowitej zgodzie z naszymi wartościami”.


Dlaczego w ogóle pojawia się taki zgrzyt, trudność rodziców w odmawianiu dzieciom? 


Na początku życia dziecka rodzice spełniają wszystkie jego potrzeby, otaczają go opieką, można powiedzieć, że są na każde jego zawołanie. W późniejszym etapie rozwoju ich rola się zmienia, dzieci stają się bardziej niezależne, a my powinniśmy pozwolić im poznać siebie, mówiąc o swoich odczuciach, wyrażając swoje zdanie i słuchając zdania dzieci. To, naturalną koleją rzeczy, wywołuje niekiedy łzy u dziecka, które jest rozczarowane, że nie może dostać tego, co chce. 

Jednak te łzy są potrzebne by umożliwić dziecku budowanie pełnych, świadomych relacji z osobami, z którymi będzie stykać się w życiu na miejsce wyuczonej manipulacji i oziębłości emocjonalnej.


„Rodzice występują teraz wobec dziecka bardziej jako konkretne osoby niż duchy opiekuńcze zaspokajające jego potrzeby. I należy to dzieciom stopniowo uświadamiać, bo jeśli się tego nie zrobi, będą cały czas oczekiwały wszechstronnej opieki, która była dotąd jedyną znaną im formą miłości”.


Co do komunikatów jasnych i klarownych, spójrzmy na przykład podany przez Jespera Julla:


- Posłuchaj, chciałabym, żebyśmy umówili się, że od tej chwili jesteś odpowiedzialny za swoje rzeczy do gimnastyki . Sam będziesz wyjmował je z tornistra i wkładał do kosza z brudnymi rzeczami.


- Znowu muszę troszczyć się o twoje rzeczy do gimnastyki, chociaż już sto razy mówiłam, że to nie moja sprawa. Co nauczycielka pomyśli o twoich rodzicach, jeśli będziesz ciągle zapominał spodenek?


W drugiej wypowiedzi zaznaczyłam fragment, który nic nie wnosi do rozmowy poza negatywnymi emocjami, chaosem i wyrzutami. Stanowi on praktycznie całość przekazu. Nie pomaga w żaden sposób rozwiązać problemu, skupia się na tym, by wytknąć błąd, nie na tym by wspólnie poszukać rozwiązania.


Taka komunikacja występuje nie tylko między rodzicem a dzieckiem. Pojawia się często w rozmowach dwójki dorosłych, na przykład w związkach czy innych bliskich relacjach. Prowadzi do emocjonalnych wybuchów i pogłębia istniejący konflikt. 


W przypadku dzieci skutkuje nieumiejętnością rozwiązywania problemów w późniejszym życiu.  I błędne koło się nakręca. 


I jeszcze jedna kwestia: konsekwencja oraz jej brak. 


Mówi się o tym, że brak konsekwencji negatywnie wpływa na nasz wizerunek u dziecka.

Polecałabym jednak zastanowić się czy na pewno.


W domu miałam okazję obserwować brak konsekwencji mojej mamy, która karała moją siostrę zabraniając jej oglądania jakiejś ulubionej bajki. Po czym nagrywała tę bajkę na wideo, żeby moja siostra mogła ją obejrzeć później, gdyż wiedziała, jak moja siostra przeżywa ten zakaz. Taki brak konsekwencji istotnie jest niewskazany, bowiem uczy dziecka manipulacji i sztucznych relacji. 


Jednak gdy brak konsekwencji wynika z tego, że akceptujemy iż zarówno my jak i nasze dzieci jesteśmy ludźmi, którzy czasem mają gorszy dzień, lepszy bądź gorszy humor ,i na których wpływa cała masa czynników zewnętrznych, co może prowadzić do zmian decyzji raz powziętych, może to owocować wyłącznie rozwojem głębszej i bardziej autentycznej relacji pomiędzy ludźmi, którzy siebie szanują i rozumieją, że podobne rzeczy jak na nas oddziałują na inne jednostki.


Polecam Wam przy tej okazji artykuł o niekonsekwencji: http://dziecisawazne.pl/o-pozytkach-plynacych-z-niekonsekwencji/


Jeżeli zaś chodzi o propozycje książek.


Dziecko filozofem. Co dziecięce umysły mówią nam o prawdzie, miłości oraz sensie życia.


Poznałam tę pozycję na studiach i gorąco polecam. Alison Goplik pokazuje świat oczami dziecka, mówi o pięknie jego umysłu nieskażonego jeszcze wszelkimi czyhającymi w późniejszym życiu niebezpieczeństwami zautomatyzowania i zuniformizowania. Możemy spojrzeć na dzieci w inny sposób i przekonać się jak wiele mądrości i kreatywności jesteśmy w stanie się od nich nauczyć.

Trzeba tylko uważnie słuchać i obserwować. Bez naszych „dorosłych” filtrów.


Moja kolejna propozycja to Rodzicielstwo przez zabawę Lawrence’a Cohena. 


Autor wskazuje jak istotnym elementem w życiu dziecka jest zabawa, która umożliwia dzieciom budowanie obrazu świata, przeżywanie emocji (również tych trudnych), tłumaczenie sobie świata w swoim dziecięcym języku. Zaznacza, że ważne by rodzice angażowali się w zabawy z dziećmi, kształtując w ten sposób silną więź z nimi.


Zapraszam Was do przeczytania wywiadu z Cohenem, który, mam nadzieję, zachęci Was do przeczytania tej pozycji.



I na koniec Harvey Karp i jego Najszczęśliwsze dziecko w okolicy. Zrozum swojego małego jaskiniowca!


Jeszcze nie czytałam całości, tylko fragmenty, ale te fragmenty zachęciły mnie na tyle, że to właśnie jest moja następna pozycja na liście „do przeczytania”. :)


A dla Was na zachętę opis:

„Czy można zrozumieć dwulatka? Co zrobić z nadąsanym przedszkolakiem? „Najszczęśliwsze dziecko w okolicy” to idealna książka dla rodziców chcących przygotować się na trudne chwile w życiu malucha.
Metody doktora Karpa redukują napady złości, a szczęśliwe dzieci czynią jeszcze szczęśliwszymi. Połączenie nowatorskich technik zapewnia szybkie rozwiązanie problemów współczesnych zapracowanych i zestresowanych rodziców.

Autor, ceniony pediatra i ekspert od rozwoju dzieci, pokazuje, że maluchy często zachowują się jak niecywilizowani jaskiniowcy, z ich prymitywnym sposobem myślenia i komunikowania się.”


A zanim przeczytamy o dwulatkach możemy przeczytać o niemowlakach, bo i taka książka została przez niego napisana. 


Najszczęśliwsze niemowlę w okolicy. WyciSZSZSZ swojego maluszka i pomóż mu spać dłużej.


Jeśli macie jakieś ciekawe książki/przemyślenia na ich temat piszcie na adres: nomatkablog@gmail.com
Jestem na etapie tworzenia swojej małej biblioteczki, więc chętnie wzbogacę ją o Wasze pomysły!


Podpisano: Nomatka




piątek, grudnia 18

O tym dlaczego John Lennon nie zrozumiał pytania, czyli co w edukacji leży i kwiczy







Dzieci rodzą się z określoną liczbą neuronów formujących się w trakcie ciąży. Tym, co ulega ogromnej zmianie jest intensywny rozrost połączeń między nimi, uzależniony od tego, czego doświadcza dziecko. Zbyt mała ilość bodźców jest dla dziecka niekorzystna – to nie ulega wątpliwości. 

Jednak współcześnie pojawia się też inny problem – przebodźcowanie. Nadmierna ekspozycja na bodźce hamująco wpływa na rozwój dziecka.

Dziecko, by prawidłowo się rozwijać, potrzebuje środowiska, w którym będzie mogło poznawać otoczenie wszystkimi zmysłami, czyli dotykiem, smakiem, wzrokiem, słuchem i węchem. 

A co dzieje się obecnie?

Dzieci spędzają coraz więcej czasu wpatrując się w spłaszczony obraz telewizora, telefonu, iPada, przez co nie uczą się widzenia w trójwymiarze.

Ludzkie oko nie jest do tego przystosowane, podobnie jak nie jest przystosowane do ciągłego patrzenia w jednym kierunku – co znacznie ogranicza ruch gałek ocznych – czego skutkiem są późniejsze problemy ze sprawnym czytaniem. Można dodać jeszcze skrzywienia kręgosłupa i otyłość, które również wiążą się z przyjmowaniem na długi czas nieruchomej postawy i ograniczeniem ruchu. 

A to wszystko dzieje się jeszcze zanim dziecko trafi do żłobka, przedszkola, czy szkoły!

Może zatem oddanie dziecka do jednej z tych placówek nie jest takim najgorszym pomysłem? Przynajmniej nie będzie spędzać kilku godzin dziennie jak posąg czy zombie bezmyślnie wpatrujące się w jeden punkt?

Być może placówki prowadzone w odpowiedni sposób mogą być dobrą alternatywą dla rodziców, których przerasta wychowywanie dzieci  i marzą o tym, by zrzucić ciężar odpowiedzialności na kogoś innego. Takich placówek jednak jest niewiele (dobrze, że w ogóle są). 

Co dzieje się powszechnie?

Rodzimy się z naturalną chęcią do poznawania świata, ciekawi nas funkcjonowanie wszystkiego dookoła, małe dzieci zadają swoim znużonym rodzicom sto pytań na godzinę „a dlaczego”, „a po co”. 

Mało kto jest na tyle cierpliwy i kreatywny, by starać się odpowiedzieć na te wszystkie pytania. W swojej praktyce spotkałam się często z reakcjami typu: „bo takie jest życie”, „bo tak po prostu jest”. 

Rzeczywiście to najlepsze zaspokojenie dziecięcej ciekawości – dzieci mają przyjąć, ze tak jest i już. 

Takie powierzchowne traktowanie momentów, w których dzieci nie robiąc nam na złość, pragną po prostu pogłębiać swoją wiedzę, prowadzi do sukcesywnego zabijania w nich pierwotnej ciekawości. Nauczone doświadczeniem same z czasem przestają wnikliwiej analizować rzeczywistość. 

Tak zabijamy ich kreatywność, co poprawia po nas system edukacji, który zdaje się traktować kreatywność jak wrzód na tyłku, coś, co w zasadzie przeszkadza wykształcić jednakowo myślące jednostki (a przecież tylko takie nie będą w przyszłości się buntować, czy poddawać w wątpliwość realiów, w których żyją, po prostu jest z nimi mniej problemów).

Jak zaznacza Ken Robinson – którego wykład zamieszczam pod wpisem i którego wykład gorąco polecam(!) – wiele błyskotliwych, utalentowanych w jakiejś dziedzinie osób przestaje rozwijać swój talent, bowiem nie jest on doceniany w szkole. 

W szkole nie są ważne zajęcia z muzyki, czy rytmiki. Ogranicza się zajęcia plastyczne na rzecz innych przedmiotów. A wszystkie te muzyczno-plastyczno-ruchowe lekcje są traktowane po macoszemu – coś trzeba na nie zrobić, ale w zasadzie nieistotne co to będzie.

Dlatego dzieci utalentowane w takich obszarach nie są tak samo gloryfikowane jak te sprawnie operujące działaniami matematycznymi. Tworzy się jakaś dziwna hierarchia tego, które umiejętności są lepsze, a które gorsze.

Słyszałam ostatnio o świetnym pomyśle wprowadzenia kartkówek z wychowania fizycznego. Nie, nie ruchowych kartkówek, ale pisemnych, np. opisz jak prawidłowo wykonać przewrót w przód. To nic, że nie będziesz mógł go wykonać, bo ruszasz się tak mało, że lepiej byś nie próbował, bo możesz sobie coś uszkodzić, ważne, że teoretycznie wiesz jak powinien ów przewrót wyglądać. 

Edukuje się nas w przekonaniu, że popełnianie błędów jest złe. Dzieci stresują się, że jeśli popełnią błąd zostaną ukarane, bo do tego sprowadza się cały system oceniania w szkolnictwie. Oceniam Twoją pracę, wykonanie zadania, jeśli wykonałeś je źle, dostajesz niską ocenę, nauczyciel jest niezadowolony, rodzic jest tym bardziej niezadowolony.

Dzieci bardzo często utożsamiają się z otrzymaną oceną. Jest ona dla nich oceną ich samych, nie czegoś, co wykonały. Poza tym ocenianie zmniejsza motywację dzieci.

A przecież zanim poszły do szkoły – dzieci naturalnie nie obawiały się popełniania błędów, to jest bowiem ich sposób na poznawanie świata. Bez nałożonych w późniejszym etapie filtrów.
Spróbuję, jeśli nie wyjdzie, spróbuję inaczej. 

Proste myślenie prawda?

Nie myślą: spróbuję, albo nie, bo jak zrobię coś źle to wyjdę na głupka, będą się ze mnie śmiać, ktoś się na mnie zdenerwuje.
To my, dorośli, odpowiednimi tekstami „weź się opanuj, bo to brzydko, co ty robisz? chcesz, żeby inne dzieci się z ciebie śmiały?” lub po prostu wyśmiewaniem się z dziecka, gdy popełni jakiś błąd, prowadzimy do rozwoju tych wszystkich blokad, które z wiekiem tylko się zacieśniają i przełamać je w dorosłym życiu jest nieporównywalnie trudniej, o czym przekonałam się na własnej skórze.

To bardzo delikatna materia. Pamiętam jak mając sześć lat poszłam do szkoły językowej, by poznawać język angielski. Idea świetna, zajęcia z native speakerem, żyć nie umierać.
Jednak zajęcia te spowodowały, że przez kolejnych naście lat zablokowałam się jeżeli chodzi o mówienie w języku angielskim. 

Dlaczego? 

Bowiem byłam najmłodszym uczestnikiem i najmniej potrafiłam, dlatego mówiąc coś po angielsku spotykałam się z niezrozumieniem przez native speakera. A to wywoływało salwy śmiechu reszty dzieci, starszych ode mnie, które ani myślały mi pomóc, wolały się ze mnie ponabijać.

Dlatego nie tylko sami musimy się pilnować, by nie zablokować w dzieciach chęci rozwoju, ale też nie możemy lekceważyć gdy dziecko przychodzi do nas i mówi, że ktoś się z niego śmiał. Zauważyłam, że dorośli mówią: Nie przejmuj się, nie ma czym. Wtedy dziecko myśli sobie – skoro moja mama, mój tata, mówią, że nie ma czym się przejmować, a ja się przejmuję, to znaczy, że coś ze mną jest nie tak – i w dziecku rozwija się niezrozumiałe poczucie winy, które połączone z upokorzeniem jakiego doświadczyło, prowadzi do zamknięcia.

Ważnym aspektem w uczeniu się są doświadczane emocje. Tych bardzo brakuje na zajęciach w szkole, gdzie przysypiające dzieci kiwają głowami nad podręcznikami ucząc się kolejnych dat z historii i słuchają monotonnego głosu nauczyciela, przy którym syntezator mowy IVONA brzmi całkiem atrakcyjnie. 

A więc zdobyta wiedza jest w nas zupełnie niezakorzeniona. Ulatuje, bo nie utrwalamy jej już wcale po zaliczonym sprawdzianie. A przez brak emocji nie ma też innego sposobu jej konsolidacji.

Ponadto w szkole oprócz braku zaangażowania emocjonalnego występuje podział. Uczymy się matematyki, a jak uczymy się polskiego to matematyka już nas nie obchodzi, potem przerzucamy się na biologię, a wtedy językowe umiejętności tracą swoją ważność.

A jak wygląda życie? 

Życie jest wielopłaszczyznowe. Każda czynność jakiej się oddajemy (no może poza oglądaniem spłaszczonego ekranu) angażuje nas całkowicie. Zastanówmy się o ile ciekawsze byłyby dla dzieci zajęcia, które wymagałyby od nich aktywnego zaangażowania. 

Na przykład idziemy jesienią na spacer, zbieramy kasztany, przy okazji uczymy się o drzewach, o ich liściach, których różnych kształtów możemy dotknąć, pomacać, wracamy i robimy z nich ludziki, które z kolei wykorzystujemy później do mini spektaklu, który sami reżyserujemy i wymyślamy jego fabułę wykonując to zadanie w parach czy większych grupach, gdzie musimy się podzielić kto będzie kim. 

Jedno wyjście po kasztany, a nie dość, że się dotleniamy, poznajemy przyrodę wszystkimi zmysłami, uczymy się o tym, co nas otacza, rozwijamy umiejętności manualne i wreszcie te językowe oraz pracy w zespole, nie wspominając już o kreatywności.

Ale to przecież za dużo zachodu, lepiej zadać dzieciom do zrobienia zielnik, który mają zrobić same, na ocenę, dodatkowo wyznacza się im termin oddania zielnika. Dzieci nie mają czasu, by go robić, bo mają tyle zadawane w szkole, że nie mogą sobie pozwolić na krótki spacer i realizację tego zadania, więc albo proszą rodziców o pomoc i później dwa dni przed oddaniem zbierają w dzikim szale owe liście susząc je na kaloryferach, albo robi to dla nich ciocia (jak było w moim przypadku).

A umiecie wymienić składniki klimatotwórcze?

To jedno z zagadnień trzecioklasistki, które miało pojawić się na sprawdzianie. Uczyła się sama, miałam ją tylko przepytać. Pytam, ona cała dymi, ale nie potrafi sobie ich przypomnieć. Błądzi wzrokiem po ścianach i mówi, że no nie wie. 

To ja ją proszę by wyobraziła sobie, że rano jak zawsze ubiera się, wychodzi z domu i zmierza do szkoły(była akurat zima). Co czuje najpierw, kiedy wyjdzie? Że jest zimno. Aha, więc mamy pierwszy składnik temperaturę powietrza. I co dalej? Idzie do samochodu. Patrzy na niebo. Dużo chmur, nie widać słońca – dwa kolejne składniki: nasłonecznienie i zachmurzenie. A na samochodzie dużo śniegu, trzeba odśnieżać – opad atmosferyczny. I tak krok po kroku dzięki samemu wyobrażeniu realnej sytuacji udało nam się przebrnąć przez te wszystkie nieszczęsne składniki klimatyczne.

A to jedynie kropla w morzu.

Polecam Wam również artykuł o zabójcach motywacji u dzieci. Jest to o tyle istotne zagadnienie, że często błędnie interpretujemy nasze zachowania, które w rzeczywistości bardzo demotywują dzieci, jako motywujące.

Wymieńmy więc paru zabójców. 

Tak jak wspominałam wcześniej o karach – kary i nagrody są jednymi z nich. W przypadku kar na miejsce naturalnej motywacji występującej u dzieci pojawia się motywacja „zrobię coś by uniknąć przykrej konsekwencji”.

A dlaczego nagrody nie są motywacją? Bo dzieci przestają skupiać się na samej satysfakcji z odkrywania czegoś, wykonywania zadania, a zastępuje to działanie tylko po to, by otrzymać obiecaną nagrodę. 

Ja w pewnym momencie swojej edukacji skupiłam się wyłącznie na otrzymywaniu wysokich ocen, to była dla mnie największa nagroda, bo wiedziałam, że wzbudzę tym podziw i zadowolenie chociażby rodziców. Szkoda, że przez to przestałam czerpać przyjemność z samego zgłębiania wątków, a zdobyta wiedza znikała z mojej głowy tak prędko jak pamięć o uzyskanej ocenie.

Dzieci muszą rozumieć sens wykonywanego zadania i jego cel. Nikt nie lubi robić czegoś bez poczucia, że jego działanie prowadzi do czegoś konstruktywnego. Warto zadbać, by dziecko było dobrze poinformowane.

Na koniec, by temat rzekę na ten moment zamknąć:

Tekst o potrzebie zredefiniowania pojęcia „mądry” i nauce neuronów w linkach poniżej.

Entuzjaści teorii spiskowych znajdą dla siebie również coś w linkach pod wpisem. 

A już zupełnie kończąc miły akcent jakim są miejsca, a nawet państwa, w których bardziej świadomie podchodzi się do procesu uczenia, wspierając rozwój kreatywności i dbając o indywidualne potrzeby uczniów. Skoro komuś się udało, to nam też może!


Trzeba tylko zapytać siebie o źródło swojej motywacji. Odpowiedź może być dla nas zaskakująca. ;)

A jak komuś mało to niech pisze na adres nomatkablog@gmail.com.

Czekam z uśmiechem.

Podpisano: Nomatka




wtorek, grudnia 15

Nic nie jest tym na co wygląda


Taka mnie naszła konstatacja parę dni temu, w jakimś absurdalnym miejscu zapewne, ale nie pamiętam dokładnie w jakim.

No bo tak sobie pomyślałam:

Ja nie wyglądam na siódmy miesiąc ciąży, a na trzeci, albo i nawet drugi.

Waga mojej córki nie wygląda na początek siódmego miesiąca ciąży a na zdecydowanie więcej.

Jej nogi nie wyglądają na ludzkie, a na bocianie.

A ona sama wygląda jak żaba na autostradzie, co skonstatował z kolei pan ginekolog wywołując na mojej twarzy bliżej nieokreślony grymas, a na twarzy mojej córki nie wiem jaki, bo zasłaniała się stopami.

Miłka wygląda na psa, ale w głębi serca nosi koci grzbiet.

Miłka wygląda też na sukę, ale z iście samczym zaangażowaniem obsikuje wszelakie drzewa, krzewy i kępki traw z nogą zadartą wysoko tak, że sama chciałabym umieć się tak rozciągać.

Życie wygląda na beztroskie, ale jest całkiem troskie.

A troski wyglądają groźnie, a tak naprawdę są całkiem przezroczyste.

Moja zupa pomidorowa wygląda na niezłą brejkę.

A moja twarz wygląda na bardzo zmęczoną.

A ja wyglądam tak jakbym chciała a nie mogła.

A mogę, tylko nie chcę.

A jakbym chciała to bym wyglądała inaczej.

I cały świat by wyglądał inaczej.

I słońce by wyglądało.

Zza chmur.

Trochę częściej.

I ptaki by wyglądały jakby śpiewały.

I ta kobieta z parasolką by wyglądała. Jakoś.

I ten pan by wyglądał ładnie przy niej.

I sąsiadka by tak nie wyglądała przez to okno.

Tak bezwiednie analizowałam wygląd wszelakiego stworzenia popijając coś, co wyglądało jak herbata, aż wreszcie wybił mnie z mojego transu dziwny monolog osoby siedzącej obok.

To jakaś licealistka tłumacząca zapalczywie innym licealistom wszystkie etapy mitozy i mejozy, czyli podziałów komórkowych precyzyjnie rozdzielających materiał genetyczny.
Najpierw przypomniałam sobie, że z genetyki miałam szóstkę w liceum.
Potem pomyślałam o tych chromosomach stacjonujących aktualnie w mojej macicy.
Później popatrzyłam na nich i ich pełne zaangażowanie w struktury, o których pojutrze, najdalej za pięć dni, jeśli wtedy mają sprawdzian, nie będą pamiętać, i które tym bardziej nie przejdą im przez myśl gdy sami będą zostawać rodzicami.
Potem poczułam się staro i zaczęłam się zastanawiać czy równie staro wyglądam.

Bo w zasadzie wyglądać można łatwo.

Wychodząc spojrzałam na kelnerkę.

„Nic nie jest tym na co wygląda, albo ja po prostu nie założyłam dzisiaj okularów” - wymsknęło mi się bardzo filozoficznie.
Dopiero jej zmieszany jak mój na wizycie u ginekologa wyraz twarzy pozwolił mi stwierdzić, że nie tylko powiedziałam to w swojej głowie, ale raczyłam podzielić się mym odkryciem z resztą świata.

Tak by to na dzisiaj wyglądało.

Podpisano: Nomatka




piątek, grudnia 11

6 sposobów jak rozgryźć kokos










Candida – ale co to właściwie jest?


Candida to grzyb, pasożyt, który żyje sobie w naszym przewodzie pokarmowym wchodząc, obok innych drobnoustrojów, w skład flory jelita. Czyli w sumie jest nam potrzebny. Więc w czym problem? Problem pojawia się, gdy zostaje zaburzona równowaga we florze (co dzieje się przykładowo poprzez niewłaściwą dietę – CUKIER! - lub przyjmowanie antybiotyków) i Candida zaczyna się rozrastać. W trakcie tego procesu zatruwa nasz organizm poprzez wydzielane z własnego metabolizmu szkodliwe substancje. 


A to niesie ze sobą szereg nieprzyjemnych konsekwencji dla nas. 


Trudno się z nią walczy, bowiem jest drożdżakiem i opanowała szybsze i lepsze przystosowanie do zmian zachodzących w środowisku niż np. bakterie; uodparnia się na podawane leki.  


I tu z pomocą przychodzi nam olej kokosowy, który, jak wykazały badania najsilniej działa na najgorszą formę Candidy (Candida albicans) i stanowi dobrą alternatywę dla terapii lekowej.


A teraz obiecany przepis: jak oczyścić organizm z toksyn przy użyciu oleju kokosowego.


Bierzemy do ust 1-2 łyżeczki oleju kokosowego (organicznego, tłoczonego na zimno, nierafinowanego) i pozwalamy mu się trochę rozpuścić. 
Płuczemy jamę ustną przez ok. 20 minut, tak jak płucze się wodą czy płynem do płukania po umyciu zębów. 
Uważajcie, żeby nie połykać oleju, ponieważ podczas płukania nagromadzą się w nim bakterie i toksyny, które, jeśli przełkniemy, wrócą z powrotem do naszej krwi i przewodu pokarmowego i płukanie będzie nadaremne.

Po upłynięciu tego czasu wypluwamy zawartość jamy ustnej do zlewu i płuczemy jamę ustną ciepłą wodą, a potem myjemy zęby pastą do zębów (najlepiej zrobioną samemu w domu, lub kupną, która nie zawiera fluoru – o pastach do zębów będzie jeszcze caaaały osobny odcinek, więc czekajcie cierpliwie:)).


Początkowo możecie odczuwać zmęczenie, słabość, ból głowy – są to naturalne objawy detoksykacji organizmu, ale już po jakimś czasie regularnego płukania wszystko powinno wrócić do normy, a wasz ogólny stan ulec znacznej po prawie.


To teraz coś o tłuszczach nasyconych i nienasyconych i o smażeniu.


Co się dzieje podczas smażenia?


Tłuszcze nienasycone utleniają się i powstają wolne rodniki, które są dla nas bardzo trujące, wywołują stany zapalne, prowadzą do nowotworów, obniżają naszą odporność i generują wiele innych syfów. Dlatego do smażenia najlepsze są tłuszcze nasycone, a z tych dostępnych dla roślinożerców prym wiedzie olej kokosowy, który można wykorzystać do smażenia nawet kilka razy!

Olej kokosowy zawiera tłuszcze nasycone, które są metabolizowane w korzystniejszy sposób niż tłuszcze nasycone z sera czy mięsa. 


Dlaczego? 


Ponieważ owe tłuszcze z przewodu pokarmowego przechodzą bezpośrednio do wątroby i są wykorzystywane jako szybko przyswajalne źródło energii lub też są zamieniane w związki ketonowe, które z kolei korzystnie wpływają na system nerwowy, co znajduje zastosowanie w leczeniu chorób takich jak na przykład Alzheimer.


Kolejne ciekawe działanie oleju kokosowego to jego wpływ na nasze łaknienie. Może je zmniejszyć!

W linkach pod wpisem znajdziecie różne badania na ten temat.


Ze zmniejszeniem łaknienia wiąże się również kwestia chudnięcia, a więc takie badanie o takim tytule: „Dieta bogata w olej kokosowy extra virgin zwiększa poziom cholesterolu HDL (czyli dobrego) oraz zmniejsza obwód talii i masy ciała u pacjentów z chorobą wieńcową tętnic”.


Grupa badawcza - otyli niemłodzi panowie - została poddana dwóm dietom – standardowej odchudzającej i diecie z łyżką oleju kokosowego dziennie. 


I cóż się okazało? 


Po trzech miesiącach grupa na diecie kokosowej straciła średnio 6 kilogramów więcej masy ciała, obwód w talii był mniejszy jeszcze o 2,1 cm i obwód szyi o 4 cm. Wzrósł też poziom dobrego cholesterolu (zobaczyliście numerki, teraz Was przekonałam?).


Hmm… a może olej kokosowy do opalania? Proszę bardzo! Blokuje 30% promieniowania UVA, a to właśnie te promienie są szkodliwe dla skóry (z kolei promienie UVB są dla nas korzystne).


No to może jeszcze coś dla włosów?


Wmasuj olej kokosowy w suche włosy i pozostaw na ok. godzinę, by zwiększyć działanie możesz owinąć włosy folią i ręcznikiem. Po czym zmyj maseczkę delikatnie szamponem. 


Co daje taka odżywka przed myciem?

Może wniknąć głębiej do kory włosa i dostarczyć tam składników odżywczych. Dodatkowo leczy skórę głowy i dobrze oddziałuje na otoczkę włosa, odpowiednio ją uszczelniając i odżywiając.


Taką maseczkę stosujmy raz na jakiś czas. Olej kokosowy bardzo natłuszcza, więc może się zdarzyć, że włosy po takiej kuracji będą wyglądać na przetłuszczone. Wtedy możemy zastosować coś, co działa wysuszająco na włosy, a mianowicie sodę oczyszczoną. Jednak nie stosujmy na przemiennie zbyt często tych dwóch składników, by nie rozregulować sobie produkcji sebum.


Uważajcie, bo od oleju można się uzależnić, więc urozmaić sobie czasem życie i zamiast użyj oleju kokosowego do pielęgnacji antyrozstępowej, użyj masła shea (moja druga miłość). Masło Shea (Karite) otrzymujemy z nasion Masłosza – afrykańskiego drzewa, które uważane jest za święte. W jego aplikacji musimy włożyć trochę więcej wysiłku, bo trzeba je delikatnie rozgrzać w dłoniach, ale pozostaje na długi czas na naszej skórze doskonale ją pielęgnując i odżywiając.


Chyba napiszę bajkę dla dzieci, a właściwie dla dziecka - mojego, by już od najmłodszych lat ta mała wiedziała czym pachnie jej mama i ona sama. ;)


Podpisano: Nomatka


http://www.zaciszeautyzmu.pl/niezbednikrodzica/terapie/531-kilka-slow-o-candida-albicans-i-nie-tylko
http://faktydlazdrowia.pl/olej-kokosowy-13-udowodnionych-leczniczych-wlasciwosci/

















niedziela, grudnia 6

Córeczka wege tatusia


Bywają takie dni, kiedy nawet ciąża Ci powszednieje. Wszystko powoli staje się znane i zanika powiew początkowej świeżości i ekscytacji. 


Znane już są opinie i reakcje ludzi dookoła. Uspokoili się, ochłonęli. Żyją swoim życiem. Pozostają tylko sporadyczne pytania: jak się czujesz? Choć w głębi duszy wiesz, że one nie są kierowane do Ciebie, bo jak nie byłaś w ciąży to nikogo nie obchodził Twój stan ducha i ciała, ale odpowiadasz z rozpędu „dobrze, dziękuję, no bez zmian w sumie, tak jak ostatnio”.


To tak jak w życiu, wszyscy robią wielkie halo, gdy się rodzisz, trochę mniej i innych ludzi gdy 
odchodzisz, a to, co pomiędzy, to już mało atrakcyjne.


I taki właśnie teraz jest czas, ta połowa ciąży. Mało atrakcyjny.


Snujesz się z kąta w kąt. Zaglądasz do szafek, do lodówki, jakby z nich miał nagle wyskoczyć sposób na życie albo nawet Twoje dziecko. Cisza. Trzeba kupić nerkowce, bo się kończą.


Zdążyłaś doskonale poznać smak koktajlu bananowego wędrującego w obie strony Twojego przełyku (żeby tylko koktajlu). Ale i ta dolegliwość już tak nie dokucza. Ba, nawet kolki ustały.


Coś tu chyba nie gra.


Brzuch jakby się zatrzymał w miejscu. Mało widoczny, chociaż trochę tak, ale nie rośnie.

Może i ona uznała, że teraz powiało nudą? Bo nawet ruszać się za bardzo nie chce. Wcześniej to atakowała dziarsko parę razy dziennie, do muzyki, do ciszy, na dworze i w domu. A teraz cisza.

Pukam co jakiś czas, mówię „No pokaż, że żyjesz, dla mamu… (to słowo jakoś nie przechodzi mi przez gardło)”.


Ale nie. Nie pokaże. To taki bunt wewnętrzny.

I co ja mam zrobić? No ładnie, dziecko jeszcze się nie urodziło, a już się buntuje. Czy ktoś opisywał w psychologii co robić w przypadku buntu prenatalnego?! Halo, nic nie mogę znaleźć!


Nie mogę uciec przed tym stanem, bo nie ucieknę daleko (zadyszka ciążowa), a w głąb siebie też nie za bardzo mogę, bo nie jestem tam już sama.


Więc skupiam się na czymś innym. Piję herbatę. Zajmuję myśli. I łapię się na tym, że znów bezwiednie dotykam piłki pod pępkiem i w myślach wizualizuję sobie kopnięcie.

No dobrze, ja rozumiem, że można mieć humory, ale zaczynam się martwić, mija jeden dzień i nadal nic!


Życie przebiega od tych znaczących momentów do tych bardziej znaczących i jeszcze innych znaczących. A to, co pomiędzy, co znaczy „najmniej”, co z tym? Tym „tu i teraz”. Jak się tu fascynować, jak tak łatwo się przyzwyczajamy?


I tak się czuję teraz, że mogłabym w ciąży i pięć lat chodzić i by mnie to nie ruszało.  A zostały tylko 4 miesiące i koniec.

Trudno mi sobie to wyobrazić, że to tylko tyle, i że ten brzuch, że urośnie. No bo nie rośnie!


Zapada zmrok, wysnuta za wszystkie czasy i lekko już poddenerwowana kładę się i mówię: „Może Ty spróbujesz? Bo ja już nie wiem, czy jestem w ciąży czy nie jestem, czy coś się dzieje, czy ona się obraziła, czy o co chodzi”.


Trochę bez nadziei odsłaniam brzuch. A tata tego żyjątka w środku przykłada głowę i mówi prosto do nie-mojego ucha: „No weź się poruszaj. Dla mamusi”.


Mija pięć sekund.

Kopnięcie.


Zastygam z pełnym irytacji „aha!” na ustach i mówię na głos z przekąsem: No tak, córeczka tatusia. Ostentacyjnie obracam się niby obrażona na drugi bok i nie odzywam się już do nich dwojga, wzdycham po cichu a w głowie myślę sobie „jak dobrze” i zasypiam.


Bo życie ma sens.

I to taki, jaki mu nadamy.

Nic ponadto.


Podpisano: Nomatka