niedziela, grudnia 6

Córeczka wege tatusia


Bywają takie dni, kiedy nawet ciąża Ci powszednieje. Wszystko powoli staje się znane i zanika powiew początkowej świeżości i ekscytacji. 


Znane już są opinie i reakcje ludzi dookoła. Uspokoili się, ochłonęli. Żyją swoim życiem. Pozostają tylko sporadyczne pytania: jak się czujesz? Choć w głębi duszy wiesz, że one nie są kierowane do Ciebie, bo jak nie byłaś w ciąży to nikogo nie obchodził Twój stan ducha i ciała, ale odpowiadasz z rozpędu „dobrze, dziękuję, no bez zmian w sumie, tak jak ostatnio”.


To tak jak w życiu, wszyscy robią wielkie halo, gdy się rodzisz, trochę mniej i innych ludzi gdy 
odchodzisz, a to, co pomiędzy, to już mało atrakcyjne.


I taki właśnie teraz jest czas, ta połowa ciąży. Mało atrakcyjny.


Snujesz się z kąta w kąt. Zaglądasz do szafek, do lodówki, jakby z nich miał nagle wyskoczyć sposób na życie albo nawet Twoje dziecko. Cisza. Trzeba kupić nerkowce, bo się kończą.


Zdążyłaś doskonale poznać smak koktajlu bananowego wędrującego w obie strony Twojego przełyku (żeby tylko koktajlu). Ale i ta dolegliwość już tak nie dokucza. Ba, nawet kolki ustały.


Coś tu chyba nie gra.


Brzuch jakby się zatrzymał w miejscu. Mało widoczny, chociaż trochę tak, ale nie rośnie.

Może i ona uznała, że teraz powiało nudą? Bo nawet ruszać się za bardzo nie chce. Wcześniej to atakowała dziarsko parę razy dziennie, do muzyki, do ciszy, na dworze i w domu. A teraz cisza.

Pukam co jakiś czas, mówię „No pokaż, że żyjesz, dla mamu… (to słowo jakoś nie przechodzi mi przez gardło)”.


Ale nie. Nie pokaże. To taki bunt wewnętrzny.

I co ja mam zrobić? No ładnie, dziecko jeszcze się nie urodziło, a już się buntuje. Czy ktoś opisywał w psychologii co robić w przypadku buntu prenatalnego?! Halo, nic nie mogę znaleźć!


Nie mogę uciec przed tym stanem, bo nie ucieknę daleko (zadyszka ciążowa), a w głąb siebie też nie za bardzo mogę, bo nie jestem tam już sama.


Więc skupiam się na czymś innym. Piję herbatę. Zajmuję myśli. I łapię się na tym, że znów bezwiednie dotykam piłki pod pępkiem i w myślach wizualizuję sobie kopnięcie.

No dobrze, ja rozumiem, że można mieć humory, ale zaczynam się martwić, mija jeden dzień i nadal nic!


Życie przebiega od tych znaczących momentów do tych bardziej znaczących i jeszcze innych znaczących. A to, co pomiędzy, co znaczy „najmniej”, co z tym? Tym „tu i teraz”. Jak się tu fascynować, jak tak łatwo się przyzwyczajamy?


I tak się czuję teraz, że mogłabym w ciąży i pięć lat chodzić i by mnie to nie ruszało.  A zostały tylko 4 miesiące i koniec.

Trudno mi sobie to wyobrazić, że to tylko tyle, i że ten brzuch, że urośnie. No bo nie rośnie!


Zapada zmrok, wysnuta za wszystkie czasy i lekko już poddenerwowana kładę się i mówię: „Może Ty spróbujesz? Bo ja już nie wiem, czy jestem w ciąży czy nie jestem, czy coś się dzieje, czy ona się obraziła, czy o co chodzi”.


Trochę bez nadziei odsłaniam brzuch. A tata tego żyjątka w środku przykłada głowę i mówi prosto do nie-mojego ucha: „No weź się poruszaj. Dla mamusi”.


Mija pięć sekund.

Kopnięcie.


Zastygam z pełnym irytacji „aha!” na ustach i mówię na głos z przekąsem: No tak, córeczka tatusia. Ostentacyjnie obracam się niby obrażona na drugi bok i nie odzywam się już do nich dwojga, wzdycham po cichu a w głowie myślę sobie „jak dobrze” i zasypiam.


Bo życie ma sens.

I to taki, jaki mu nadamy.

Nic ponadto.


Podpisano: Nomatka




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz